nt_logo

Tajemnica miasteczka Łasin. Czy zaginiony Patryk Niklewski może żyć? [ODCINEK 1]

Mikołaj Podolski

05 stycznia 2024, 16:58 · 15 minut czytania
Gdyby 24-letni Patryk Niklewski zniknął w dowolnym dużym mieście, jego sprawa miesiącami byłaby obiektem zainteresowania opinii publicznej. Ale rozpłynął się pod Łasinem, na terenie zapomnianym przez Boga. Tam, gdzie krzyżują się granice trzech województw, pokrzyżowały się również różne schematy zaginięć, przez co nic w tej historii nie jest ani proste, ani oczywiste.


Tajemnica miasteczka Łasin. Czy zaginiony Patryk Niklewski może żyć? [ODCINEK 1]

Mikołaj Podolski
05 stycznia 2024, 16:58 • 1 minuta czytania
Gdyby 24-letni Patryk Niklewski zniknął w dowolnym dużym mieście, jego sprawa miesiącami byłaby obiektem zainteresowania opinii publicznej. Ale rozpłynął się pod Łasinem, na terenie zapomnianym przez Boga. Tam, gdzie krzyżują się granice trzech województw, pokrzyżowały się również różne schematy zaginięć, przez co nic w tej historii nie jest ani proste, ani oczywiste.

– Nie ma dnia, w którym bym nie myślała, czy Patryk wróci. Śni mi się na okrągło. Wiem, że trzeba jakoś żyć dalej, ale... Ale jednak ciężko jest - przyznaje łamiącym się głosem Emilia Sonnenfeld. – Wolałabym chociaż wiedzieć, czy z nim jest wszystko w porządku. I co się stało na tym polu. Bo to dla mnie jest zupełnie niezrozumiałe. 


Emilia jest od Patryka trzy lata młodsza, więc wkrótce będzie w tym samym wieku, w którym był jej chłopak, kiedy zniknął. Byli ze sobą dwa i pół roku. Na jej profilu na Facebooku widnieją 392 opublikowane przez nią ogłoszenia o poszukiwaniach młodego mieszkańca Łasina. Nigdy się nie poddała.

– Całe moje życie przewróciło się do góry nogami. Nie wiedziałam, czy dam dalej radę. Czy on wróci, czy nie. I do dzisiaj nie wiadomo dalej, co się z nim stało – ukochana zaginionego wciąż ma nadzieję, że kiedyś dowie się prawdy.

Tajemnicze zniknięcie 24-latka

Mieszkający w Łasinie Patryk Niklewski jechał wtedy do niej. Wracał od kolegi. Była noc z 12 na 13 marca 2021 r. Jak wynika z oficjalnych ustaleń, około godz. 3.20 rozbił auto. Kiedy przejeżdżający kierowca zapytał go, czy wszystko w porządku, odpowiedział twierdząco, po czym poszedł w pole i nikt go już nigdy nie widział. Kilka dni wcześniej skończył 24 lata.

Wszystko, co było przez trzy lata publicznie wiadomo o tej sprawie, wynikało wyłącznie z dwóch skromnych komunikatów policyjnych. Nie było żadnych wywiadów, skandali, czołówek w kolorowej prasie ani detektywów z podejrzanymi fryzurami w otoczeniu dziwnych ludzi w kominiarkach. Ot, jedno z tysięcy polskich zaginięć.

W komunikatach policji widnieje dziś czarno-białe zdjęcie zaginionego (chociaż rodzina miała kolorowe fotografie), wzmianka o wzroście 180 cm, delikatnej bliźnie nad prawym uchem i że "w chwili zdarzenia ubrany był w odzież roboczą". 

Nie ma natomiast informacji, że do wypadku (w tym reportażu dla uproszczenia używane będzie słowo "wypadek", bo w samochodzie była krew, ale według kryteriów policyjnych nie ma pewności, czy to był wypadek) doszło na drodze krajowej nr 16, na początku odcinka Łasin-Kisielice, i że bliscy zaginionego już w pierwszych dniach mówili, że w pobliżu tego miejsca znaleźli należące do niego przedmioty. W oficjalnych komunikatach nie ma też adnotacji, że nawet nie powinno go tam wtedy być. 

Jego ojciec Andrzej oficjalnie zgłosił zaginięcie w sobotę 13 marca około godz. 14. na komendzie w Grudziądzu, ale tego dnia na polach szukali Patryka tylko jego znajomi, koledzy i krewni. Duża akcja z udziałem służb odbyła się dopiero w niedzielę 14 marca 2021 r. Dzień później, w poniedziałek, do mediów podano pierwszą notkę o zaginięciu (we wtorek 16 marca powielił ją ogólnopolski portal policja.pl), a kolejną po miesiącu, przy okazji kolejnych dużych poszukiwań.

Porysowane okulary

Największych odkryć dokonano jednak w ciągu pierwszych godzin od wypadku. Biorąc pod uwagę fakt, że na miejscu było sporo służb, można uznać je za zadziwiające, bo to nie służby ich dokonały. Jeśli nadzór nad sprawą obejmie prokuratura, to będzie to jedno z najważniejszych pytań, na które trzeba będzie znaleźć odpowiedź: Czy i jak to możliwe, że to wszystko przeoczono, skoro samo auto sprawdzano bardzo dokładnie?

– Po pierwszym przyjeździe na miejsce wróciłem do domu i pojechaliśmy jeszcze raz, z córką. Myślę, że było około godz. 6. Zaczynało się już robić jasno. Najpierw znalazłem w rowie jego telefon, ktoś na niego dzwonił, być może moja żona, więc zaczął świecić, dlatego dał się łatwo zauważyć. Leżał od razu przy samochodzie, może z trzy albo pięć metrów od niego, a niewiele dalej znajomy znalazł okulary syna. Nie wiemy, czy je wyrzucił, czy same wypadły, bo dwie boczne szyby samochodu nie przetrwały wypadku – pamięta do dziś Andrzej Niklewski.

Jak dodaje, w tych pierwszych, zupełnie spontanicznych poszukiwaniach, pomagał mu jeden ze strażaków, którzy sprzątali jeszcze drogę po wypadku. Okulary były porysowane, ale nie ma pewności, czy to dlatego Patryk ich nie wziął.

Jego ojciec kontynuuje: – Ostatnie jego połączenie, które zarejestrował telefon, było z dziewczyną. Dał jej znać, że wyjeżdża do niej. Pasek odnalazłem dalej, w niedzielę rano. Jego dokumenty miała policja, więc mi oddali. Jego samochodu nie zabrała, ja musiałem to załatwiać i udało się go szybko zabrać do znajomego w Słupie. Laweta już była wezwana, musiałem tylko za nią zapłacić i wskazać miejsce, w którym zostawić samochód. 

Najbardziej przerażającym odkryciem, którego dokonali bliscy zaginionego, był jego but, zatopiony w błocie. Jakby ugrzązł i z pośpiechu nie chciał już go wyciągać. Trudno zrozumieć, jak ktoś wyrusza w nieznane bez okularów, kurtki i dokumentów, ale jak oceniać to, że przy trzech stopniach na plusie miał iść bez jednego buta? I ile dałby radę tak przejść, kiedy nogi zatapiały się na polu aż za kostki?

Organizowane na dziko akcje poszukiwawcze w pierwszych dniach mówią wiele o tym, jak bardzo bliskim i przyjaciołom Patryka zależało na jego odnalezieniu. Jedni wiązali mocno buty, brali latarki i ruszali w pola, inni przywozili im kanapki. Były zbiórki, wezwania w mediach społecznościowych, planowanie i branie wolnego w pracy. Dziesiątki osób, które robiły to całkowicie bezinteresownie.

– Część z nas szukała go na polach, część czekała, bo mógł wrócić na miejsce. Cały czas miałam wrażenie, że on zaraz zejdzie po tym stoku – wspomina Emilia. – Krótko po tym zdarzeniu i pierwszych poszukiwaniach na pola wyjeżdżali rolnicy. Myślę, że gdybyśmy coś przeoczyli, to oni by to znaleźli.

Na polach udało się odnaleźć jeszcze klucze zaginionego. Summa summarum, po naniesieniu na mapę miejsc, w których zostały odnalezione wszystkie jego przedmioty, pojawił się kolejny przerażający wniosek: że Patryk, zamiast zmierzać w kierunku miasta, tylko się od niego oddalał, jakby uciekał od cywilizacji. Tam, gdzie jest garstka gospodarstw i mnóstwo pól. Jego bliscy i koledzy jak jeden mąż twierdzą, że nie miał tam ani jednego znajomego.

– Znałam jego kolegów, jeździłam z nim do nich i żaden z nich nie mieszkał w tamtą stronę – nie ma wątpliwości Emilia. – Nigdy też nie opowiadał mi, żeby miał tam kogoś znajomego. Poza tym byliśmy w każdym z tych domów chodziliśmy od gospodarstwa do gospodarstwa. Zauważylibyśmy coś podejrzanego. Ja nawet rozumiem, że but mógł zostać w ziemi, ale nie rozumiem, że ktoś zdejmuje pasek. Oczywiście ktoś będący w szoku może robić różne rzeczy. Ile to razy się słyszało, że nawet człowiek ze złamaniami potrafił ileś tam przebiec. Tylko to nie jest raczej normalne, że ktoś gubi wszystko i nic nie podnosi. 

Kolejny przerażający wniosek, jaki można wysnuć po przeanalizowaniu miejsc, w których pozostały przedmioty, to że Patryk zachowywał się tak, jak zachowują się osoby będące w powypadkowym szoku, narażone na skrajne wychłodzenie lub samobójcy. To zatem trochę tak, jakby ktoś słyszał o zamarzających osobach, ale niedokładnie, bo znane są liczne przypadki pozostawiania po drodze ubrań przez ludzi będących w stanie hipotermii (dzięki tym ubraniom nieraz można odtworzyć ich trasę), jednak kiedy już wchodzą w ten stan, nie są w stanie dojść za daleko, przeważnie to ostatnie odcinki, jakie pokonują w życiu. Tutaj po wypadku był z Patrykiem normalny kontakt, a nigdzie w pobliżu nie odnaleziono go żywego ani martwego. 

„Wpakowałem się tam po szyję”

W profesjonalne akcje poszukiwawcze prowadzone przez państwowe służby włączono grupę "Bizon". To ochotnicy, głównie z Solca Kujawskiego i okolic, a więc z samego centrum Kujawsko-Pomorskiego, którzy dzięki lokalizacji mogą szybko dotrzeć do każdej części regionu. Są oficjalnie zarejestrowaną jednostką ratowniczą, ale działają w ramach wolontariatu, czyli bezpłatnie. Mają swoje prace, a kiedy służby mundurowe ich potrzebują, jadą na miejsce, czasem na koniec województwa, jak w tym przypadku. 

Karol Gramowski, dowódca „Bizona”, mimo upływu czasu tamte podłasińskie akcje pamięta do dziś, chociaż grupie zdarza się wyjechać do wezwań ponad 100 razy rocznie. 

– To nie był wymagający teren – wraca wspomnieniami do pierwszej połowy 2021 r. – Było parę bagnisk, mały lasek, a poza tym prawie same pola, trochę nieużytków. Teoretycznie jest możliwe, żeby ciało tak utknęło w bagnie, żeby nikt go już nie znalazł, ale wątpię, żeby to było możliwe na tamtym terenie. Moim zdaniem zaginiony nie dałby rady dojść do tych głębokich bagien, które tam są. 

Ekipa „Bizona” podzieliła rejon na sektory i próbowała odnaleźć jakikolwiek ślad w promieniu kilku kilometrów od miejsca wypadku. Sprawdzała m.in. obory, pustostany i rowy melioracyjne. Wreszcie z bezsilności zaczęła szukać Patryka nawet w balotach słomy. 

– No, może jest jakaś szansa jeden na milion, że jednak utknął w tych bagnach – zastanawia się chwilę Gramowski. – Ale my te bagna solidnie przeszukaliśmy. Pamiętam to aż za dobrze, bo wpakowałem się tam po szyję i musiałem potem prać mundur. Podkreślę jednak jeszcze raz: to bardzo wątpliwe, żeby on w ogóle zdołał tam dojść. Nie było też żadnych śladów wskazujących na to, że ktoś tam przed nami szedł. Dałbym 99 proc. na to, że go w tych bagnach nie ma. Moim zdaniem on może żyć. 

– Ale nigdy nie wiadomo – nadmienia po chwili ciszy dowódca „Bizona”. – Ostatnio szukaliśmy pewnej pani, a przypadkiem znaleźliśmy kogoś zupełnie innego, kto był poszukiwany od roku. Ta osoba nie żyła. Odnaleźliśmy jej czaszkę i kawałek tułowia.

Zagadka na styku trzech województw

Wiele osób zaznajomionych z tą sprawą uważa, że wątek utopienia w bagnie należy raczej wykluczyć, warto jednak spojrzeć na tę kwestię nieco szerzej. Patryk rozbił się mniej więcej 4 km od punktu stykowego trzech województw: Kujawsko-Pomorskiego, Pomorskiego i Warmińsko-Mazurskiego. I jeśli to rzeczywiście on rozrzucał po drodze swoje przedmioty, które później odnaleziono, to zmierzał mniej więcej w kierunku tego styku. 

To część Pojezierza Iławskiego (a konkretniej Pojezierze Łasińskie), gdzie sporo jest jezior, bagien i podmokłych terenów. Tam, gdzie akwen jest otwarty, ciało zawsze prędzej czy później wypływa. Z bagna już niekoniecznie. To kolejne utrudnienie w tej i tak niełatwej zagadce.

– Na dużej adrenalinie można pokonać nawet 20 km. A przecież do dziś znajduje się na bagnach czołgi z II wojny światowej. Skoro czołg mógł tak długo być niezauważony, to co dopiero ciało. On mógł uderzyć głową, przestraszyć się, uciec przed siebie i dobiec w jakieś dalsze okolice, gdzie też są mokradła, ale ich nie przeszukano – podkreśla detektyw Michał Sokołowski z Grudziądza.

Jego agencja dostała zlecenie od rodziny Patryka kilka tygodni po zaginięciu. Sprawę przemaglowali już wcześniej policjanci i jasnowidze, nagłaśniała ją też m.in. fundacja Itaka. Detektyw wspólnie ze współpracownikami szukał w terenie, pobliskich miejscowościach i dokonał oględzin pokoju zaginionego, lecz nie znalazł tam nic, co wskazywałoby na to, że ma zamiar uciec. Widział tam za to sporo samochodowej elektroniki. 

Kolportował także ulotki ze zdjęciem 24-latka m.in. w siłowniach, blokach czy restauracjach. Zadbał o to, by usłyszeli o nim w najbliższych dużych miastach: w Toruniu, Bydgoszczy i Gdańsku. 

Michał Sokołowski przyznaje, że ta sprawa jest bardzo dziwna, ale nie zgadza się ze stwierdzeniem, że służby nie poświęciły jej wystarczająco dużo uwagi. Zaznacza, że badali ją nawet policjanci zajmujący się przestępstwami dotyczącymi życia i zdrowia. 

Zwraca też uwagę na kolejny szczegół, który utrudnia poznanie prawdy, mianowicie oparcie prawie wszystkich założeń i scenariuszy o relację jednej osoby. 

– Cała nasza wiedza o tej sprawie bazuje na tym, co ktoś powiedział – zauważa. – Nie wiemy, czy osoba, z którą Patryk rozmawiał po wypadku, wszystko dobrze zapamiętała albo czy sama czegoś nie zmieniła. Mogła przekazać tę relację ze swoim dopowiedzeniem. Są ludzie, którzy dokładają do historii sensacyjny wątek. Nie możemy mieć pewności, jaki on był tuż po wypadku, skoro rozmawiał tylko z jedną osobą i skoro to nie był żaden psycholog, który potrafiłby ocenić jego stan. Ocena jego zachowania przez osobę niekompetentną siłą rzeczy musi być niekompetentna. 

Grudziądzki detektyw uczestniczył w wielu szkoleniach fundacji Itaka, więc nie zawęża możliwości do jednej czy dwóch. Słyszał o sprawach, kiedy zaginieni znajdowali się po latach. W tej dałby 10, może nawet 20 procent szans, że Patryk jednak przeżył. Jak zaznacza, to dużo przy takim zniknięciu, bo równie dużo jest przecież możliwych finałów. Nawet takich, że łasinianin trafił gdzieś na organy do Meksyku, Rosji albo na teren Europy Zachodniej.

– Jednak według oceny emerytowanych policjantów, z którymi rozmawiałem, on już raczej nie żyje. Podają dwie możliwości: że został zamordowany albo że się utopił – komentuje Michał Sokołowski. – Od czasu zaginięcia pojawiały się jednak bardzo różne wersje: od takiej, że on, mówiąc kolokwialnie "zwariował", żyje gdzieś i może sam nie wie, gdzie jest, aż do takiej, że jacyś przestępcy mogli go zlikwidować, bo im jakoś podpadł. Trzeba też brać pod uwagę wersję, że szukał pomocy, wsiadł do samochodu kogoś, kto nie miał nic wspólnego z jego przeszłością i ten ktoś mu zrobił krzywdę, a potem zakopał jego zwłoki. I nadal nie można niestety wykluczyć, że Patryk celowo zerwał kontakt z rodziną. Mamy dużo takich zgłoszeń. Ktoś się pokłóci, wyjedzie i kontakt z nim się urywa. 

"Widziałem Niklesia na ławce!"

Rodzice i siostra Patryka wspominają, że przez pierwszy miesiąc jeździli po przytułkach dla bezdomnych oraz okolicznych gospodarstwach, poznali każdą tamtejszą wioskę i przeszukali każdy pustostan. Gdy z kolejnymi wyjazdami topniała w nich nadzieja na znalezienie krewnego, chcieli znaleźć przynajmniej jego drugiego buta, bo to by oznaczało, że załatwił sobie inną parę i mógł bezpiecznie iść dalej. Stopniowo zaczęli ograniczać wyjazdy na pola i do pobliskich wsi dopiero wtedy, gdy zaczęły do nich spływać sygnały z Kwidzyna. Wtedy skupili się głównie na tym mieście.

Zaczęło się mniej więcej w połowie kwietnia 2021 r. Ale to nie był pojedynczy sygnał, tylko grupa sygnałów, z kilku źródeł. Dlatego uznali, że to dobry trop. Zwłaszcza, że Kwidzyn znajdował się 28 km od miejsca wypadku, licząc w linii prostej. Przez kilka pierwszych dni po zaginięciu temperatura na tych terenach wahała się między trzema a sześcioma stopniami, nie było mrozów, więc teoretycznie 24-latek miał szanse dotrzeć tam nawet pieszo, gdyby miał kompletną odzież i obuwie.

Raz pewien kwidzynianin napisał im "taki podobny chodzi koło salonu Fiata", a innym razem do Emilii zadzwonił młody chłopak, który na co dzień mieszka w Łasinie, i wykrzyczał do słuchawki: "Widziałem Niklesia naprzeciwko straży, na ławce!". W dodatku twierdził, że nie widział go tam pierwszy raz. Była też kobieta, która opowiedziała, że pomogła coś podnieść podobnemu do Patryka mężczyźnie. Natomiast miejscowy bezdomny utrzymywał, że w starym, kolejowym budynku widział go skulonego i przestraszonego. Zaproponował mu piwo, ale odmówił. Był pewien, że to on.

– Jeździliśmy tam chyba dwa albo trzy miesiące i go nie znaleźliśmy – przyznaje ze smutkiem Dominika Niklewska, siostra Patryka. – Prawie każdy, kto miał go widzieć, utrzymywał, że chodził ze starszym panem, ale nie wiemy, jak on wyglądał. Z Kwidzyna było bardzo dużo sygnałów, lecz przeważnie mówiono nam, że ktoś go widział kilka dni temu, a nie że przed chwilą. Z opisów wyglądało, że zachowywał się jak bezdomny, jednak nikogo nie zaczepiał i nie prosił o pieniądze. Nikt nie zgłosił też, by robił coś dziwnego albo był pijany. Kilkakrotnie miał być widywany rano naprzeciwko budynku straży pożarnej. 

Zabytkowy dworzec w Kwidzynie jest niewielki. W 2018 r. skończył się jego gruntowny remont. Ma w środku poczekalnię, bibliotekę i kamery. Jak mówi nieoficjalnie jeden z mężczyzn, których zadaniem jest pilnowanie na nim porządku, bezdomni raczej się po nim nie kręcą. Dodaje, że w ogóle bezdomnych w tym mieście jest mało i od czasu remontu preferują leżący niewiele dalej dworzec PKS.

Obok kolejowego dworca faktycznie jest jednak zamknięty na cztery spusty budynek. Nie ma jednak oficjalnego potwierdzenia, że był tymczasową kryjówką Patryka Niklewskiego. Wiadomo, że nie mógł tam wsiąść wtedy do pociągu, ponieważ z powodu remontu torów one w ogóle tamtędy nie jeździły, funkcjonowała zastępcza komunikacja autobusowa. Ruch kolejowy został wznowiony dopiero w lipcu 2021 r.

– Przejście było tam zabite deskami, ale dałyśmy radę przejść z Dominiką. Byłyśmy tam wiele razy, jednak nikogo tam nie było – pamięta wizyty w kolejowym budynku Katarzyna Niklewska, matka Patryka.  

A jej małżonek dodaje: – Od razu, kiedy mieliśmy te sygnały, nie tylko jechaliśmy do Kwidzyna, ale dawaliśmy również znać policji. Ona jednak nie zawsze sprawdzała wszystkie kamery, a jak sprawdzała, to żadna z nich nie złapała Patryka. Czasem było widać jakąś postać, ale jakość nagrania była taka, że nie dało się określić, kto to jest. 

Do Kwidzyna jeździł też detektyw Sokołowski. Przy małym ruchu i dobrej pogodzie z Grudziądza da się tam dotrzeć w nieco ponad pół godziny. Ale on też nie odnalazł tam zaginionego. 

– Jechaliśmy parę razy do Kwidzyna "na alarm", jak straż pożarna, bo był jakiś sygnał o nim – mówi. – Niestety na miejscu nikt nie potwierdzał tych doniesień. Nie można było też zdobyć żadnych dowodów, na których byłby utrwalony wizerunek jego czy choćby kogoś podobnego do niego.

– Rozpytywaliśmy w miejscach, w których Patryk mógłby przebywać, ale nikt nie potwierdził żadnego jego pobytu – kontynuuje grudziądzki detektyw. – Rzekomi świadkowie nie chcieli nawet potwierdzać tego, co mówili wcześniej rodzinie, np. że widzieli go wcześniej w kapturze albo że siedział z bezdomnymi. Nie mamy ani jednego wiarygodnego potwierdzenia. Poza Kwidzynem było też zgłoszenie z Grudziądza, że niby przebywał koło Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie, ale tam też nikt nic na ten temat nie wie. Innym razem miał być widziany nad Wisłą. Szukaliśmy także w Iławie i Prabutach. 

Sygnały z Kwidzyna ustały po kilku tygodniach.

Łasinianie do szkół, pracy i na zakupy jeżdżą najczęściej do Grudziądza, to najbliższe z większych miast, więc hipotetycznie Patryk mógłby wybrać je, żeby się w nim ukryć na trochę. Miał tam kolegów. Ale z tą częścią poszukiwań wiąże się smutna historia.

– Po Grudziądzu dużo jeździliśmy w 2022 r. i nikt go nie widział poza jedną dziewczyną, która rzekomo spotkała go na dworcu PKP. Potem okazało się, że chciała wyłudzić pieniądze – nie ukrywa rozczarowania jej postawą matka zaginionego.  

Typ człowieka, który raczej sam nie znika

Patryk od dziecka mieszkał w Łasinie. Tam skończył liceum. Na studia nie chciał iść. 

Miał smykałkę do elektroniki, od zawsze naprawiał wszystkim znajomym telefony, a potem auta. Świetnie znał się zwłaszcza na elektronice samochodowej. Nigdy nie jeździł za granicę, ale potrafił się porozumieć w języku angielskim i rosyjskim.

Kilka lat przed zaginięciem, jeszcze jako młody chłopak, reprezentował łasińską szkołę w biegach, również przełajowych.

Astygmatyzm sprawił, że nigdzie nie ruszał się bez okularów. Twierdził, że bez nich boli go głowa.

Blizna, którą ma nad uchem, to pamiątka po trepanacji czaszki. Jeszcze przed 18. urodzinami przewrócił się na dyskotece i całą noc wymiotował. Rano rodzina zabrała go do szpitala, tam okazało się, że ma krwiaka. Dlatego teraz bliscy nie wykluczają, że po wypadku mógł odnowić mu się jakiś niewykryty wtedy uraz, który zaburzył jego świadomość.

Nie do końca natomiast wierzą, że chciałby wyjechać za granicę albo na dłuższą metę mieszkać z bezdomnymi. Zupełnie nie pasowałby mu ich styl życia. Ich zdaniem nic też nie wskazywało na to, żeby miał depresję. 

– Podejrzewamy, że jeśli był z bezdomnymi, to tylko na początku, żeby przetrwać. To nie jest jego środowisko. On potrafił kąpać się kilka razy dziennie, dbał o siebie, nie dałby tak rady na dłuższą metę – nie ma wątpliwości Dominika Niklewska.

– Lubił mieć charakterystyczną fryzurę, z przedziałkiem. Co dwa tygodnie chodził do fryzjera – przypomina sobie matka Patryka.

Podobnego zdania jest jego dziewczyna, która od początku tej sprawy żyje nadzieją, że wszystko jest wynikiem amnezji i jej chłopak jest cały.

– Wątpię, żeby chciał stąd wyjeżdżać, szczególnie za granicę – stwierdza stanowczo. – On był zatopiony w Łasinie. Miał tu bliskich, kolegów, swoje dwa ukochane samochody, oba marki BMW, bo on uwielbiał tę markę. O zagranicy nigdy nic nie mówił. Jeśli miałby tam wyjechać, to najwyżej kupić jakiś samochód i wrócić. Moim zdaniem jeśli on żyje i nie wraca, to tylko i wyłącznie z powodu utraty pamięci. 

Nie powinno go tam być

Wszyscy bliscy i znajomi, którzy brali udział w poszukiwaniach, zachodzili w głowę, co się stało, że Patryk znalazł się nie po tej stronie Łasina, od której miał wjeżdżać. To, że był u kolegi we wsi leżącej od drugiej strony miasta, jest potwierdzone nie tylko przez tego kolegę, ale też inne osoby, które go tam widziały. Nie do podważenia jest również fakt, że dzwonił do Emilii z wiadomością, że jedzie do niej, ponieważ to połączenie zostało zarejestrowane w telefonach i systemach. Ona mieszkała w samym Łasinie, zresztą niedaleko niego. 

Wreszcie ktoś wpadł na pomysł, żeby obejrzeć nagrania z kamer w mieście. 

I zdębiał.

Z zapisów wynika, że Patryk przeleciał przez miasto jak strzała. Mógł zatrzymać się pod domem Emilii albo odbić w uliczkę i zaparkować pod domem rodziców, z którymi mieszkał. Zamiast tego, znowu jak strzała, wyleciał z Łasina i pędził dalej.

– Na kamerach z miasta widać, że on wtedy uciekał – nie ma wątpliwości jedna z osób, które widziały te nagrania.

– To czemu tego nie ma w policyjnych komunikatach? – pytam zdziwiony.

– Może dlatego, że on uciekał przed policją – pada chłodna odpowiedź. – Tylko chwilę wcześniej. Uciekł im.

***

Ten artykuł jest pierwszą częścią czteroodcinkowego cyklu reporterskiego "Tajemnica miasteczka Łasin". Kolejny artykuł z tego cyklu opublikujemy za kilka dni w serwisie NaTemat.pl.

Podczas pracy nad reportażem bliscy Patryka postanowili wyznaczyć nagrodę za pomoc, która realnie przyczyni się do jego odnalezienia, w wysokości 20 tys. zł. Czekają na sygnały pod numerem 503 769 118. Liczą również na zdjęcia lub filmy, na których będzie można go zidentyfikować. Prosimy o udostępnianie wizerunku Patryka oraz konkretne informacje (nie chodzi o spekulacje ani wizje). W razie potrzeby zapewnienia anonimowości można się również skontaktować z autorem materiału mikolaj.podolski@natemat.pl lub policją.

Patryk Niklewski zaginął w nocy z 12 na 13 marca 2021 r. w okolicach Łasina pod Grudziądzem, miał wówczas 24 lata. Mierzy 180 cm wzrostu, ma wadę wzroku i małą bliznę nad prawym uchem. Jego pasją są elektronika oraz samochody. Mógł zmienić wygląd. Jeśli żyje, może być zarówno w dowolnym zakątku Polski, jak i za granicą.