- Jeśli mam do wyboru porównanie między gangiem a sektą, to było temu bliżej do sekty - mówi w rozmowie z naTemat Eliza Michalik. Dziś dziennikarka Superstacji, która karierę zaczynała na prawicy. Gdy jej poglądy zaczęły się zmieniać i zechciała odejść, dawni przyjaciele zamienili się w najgorszych wrogów. Chcieli ją zaszczuć i skompromitować. Podobnie było, kiedy z tego środowiska odchodził Cezary Michalski. Patologia prawicy czy norma w każdej korporacji wobec niepokornych?
Praca jak gang albo sekta? Tak karierę w prawicowych mediach wspomina dziennikarka Eliza Michalik. Dziś znana z anteny Superstacji, karierę zaczynała w tytułach takich, jak "Gazeta Polska", którą wówczas zaczynał kierować Tomasz Sakiewicz. W pewnym momencie nowemu naczelnemu i młodej dziennikarce nie było już jednak po drodze. Miała poglądy, których w redakcji kierowanej przez Sakiewicza nie wolno było już mieć. Za bardzo podobał się jej liberalizm gospodarczy, krytykowała o. Tadeusza Rydzyka. - Chciałam odejść w spokoju, ale się nie udało. Z tego środowiska bardzo ciężko się wychodzi, bo ono nie potrafi człowieka tak po prostu wypuścić. Musi zlinczować, zgnoić, opluć - powiedziała w niedawnym wywiadzie dla "Polityki".
Dziś, w rozmowie z naTemat Eliza Michalik zdradza jeszcze więcej na temat kulisów odchodzenia z pracy po prawej stronie świata mediów. - Jeśli mam do wyboru porównanie między gangiem a sektą, to było temu bliżej do sekty. To się widzi dopiero po wyjściu z niej - mówi. Z perspektywy czasu dziennikarka przyznaje, że jeszcze wówczas, gdy pracowała w "Gazecie Polskiej", mogła dostrzec sygnały, że w tym środowisku nikt nie przewiduje możliwości wyjścia. - To było prawie dekadę temu, gdy miałam dwadzieścia kilka lat. Wtedy nie byłam taka mądra. Dochodził też taki dość częsty w tym środowisku idealizm. Do dziś można tam spotkać bardzo wielu młodych idealistów. Mam wrażenie, że teraz też starsi ich umiejętnie wykorzystują do różnych akcji, podrzucając tematy. Oni myślą, że ratują świat, a tamci po prostu zbijają na tym kasę - ocenia.
Rodzina...
Na pierwszy rzut oka środowisko prawicowych mediów jest jednak niezwykle mocno zintegrowane. Wszyscy się wspierają, każdy się z każdym przyjaźni. - Oni wydają się być jedną wielką rodziną. Do pewnego momentu. To naprawdę przypomina nieco mechanizm działania sekty. Uczyłam się o nim trochę na studiach i właśnie tak to wygląda. Gdy ktoś nagle nie zgadza się z linią redakcyjną, okazuje się, że nie ma żadnej rodziny. Ludzie, u których bywało się w domu, nagle nie chcą cię znać - mówi Michalik.
Dziś w środowisku, z którego jej tak ciężko było się wydostać, gwiazdami wciąż są bardzo młodzi dziennikarze, którzy nie wahają się podejmować najbardziej kontrowersyjnych tematów. Eliza Michalik obawia się, że i oni mogą kiedyś przeżyć to samo, co ona. Dojrzeją, ich poglądy się zmienią i nagle mogą okazać się wrogami. Choć podobno przytrafia się to wielu, niewielu decyduje się zaryzykować sprzeciw wobec szefów. Bo ci świetnie dobierają sobie te młode kadry. Tak, by mieć nad nimi pełną kontrolę. - To czysto biznesowy mechanizm. Bierze się człowieka spod Kielc, czy spod Katowic, tam gdzie jest duże bezrobocie. On często pewnie rozkręcał tam klub "Gazety Polskiej". I zaprasza się go do Warszawy, załatwia jakieś mieszkanie, niezłą pensję. Młody człowiek dostaje wtedy amoku. Jest świetny, jest kimś. Może spotykać się z ludźmi, których dotąd widział tylko w telewizji - tłumaczy dziennikarka.
Kiedy jednak taka osoba zmienia poglądy, chce coś w swoim życiu zmienić, jej dotychczasowi opiekunowie dobitnie przypominają, że powrót jest możliwy tylko w to miejsce, z którego się przyszło. Z wielkiego świata z powrotem do małego miasteczka z wielkim bezrobociem. - Tak i mnie mówiono. Straszono, że wyjadę z Warszawy, a jak wrócę do swojego małego miasteczka, to i tam nie znajdę pracy - wspomina Michalik. I nie były to słowa rzucane na wiatr. Gdy odeszła z "Gazety Polskiej" nawet do jej przyjaciół spoza świata mediów dzwoniono, by ostrzec przed Elizą Michalik. - Mówili im, że jestem szemraną osobą, że nie można pożyczyć mi pieniędzy, bo jestem złodziejką. To pętla, która zaciska się na kimś, kto odszedł. Zupełnie nie wiem, dlaczego. Czemu nie pozwolili mi odejść w spokoju i dalej robić swoje. To wszystko dlatego, że zmieniły mi się poglądy? - pyta.
Gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze
W grę wchodzą jednak nie tylko wielkie idee, ale i równie wielkie pieniądze. Eliza Michalik wyjaśnia bowiem, że z relacji ludzi, którzy aktywnie działają podczas różnych prawicowych wydarzeń wynika, że każdego rodzaju marsz, czy demonstracja to świetny biznes. Gdy na marszu pojawia się kilkadziesiąt tysięcy osób, wraz z nimi pojawiają się handlarze, którzy sprzedają znaczki, książki, czasopisma. Tak samo jest podczas objazdowych spotkań na temat np. katastrofy smoleńskiej. Kiedy jest jakaś rocznica, pojawiają się jeszcze kwiaciarze. Wszyscy są oczywiście "prawicowi", swoi. Zdaniem Michalik ten biznes dociera nawet do 4 mln ludzi. Jeśli założymy, że na każdym wydarzeniu tylko kilka tysięcy osób kupi książkę czy kwiaty za kilkanaście złotych, widać jak wiele prawica może stracić, jeśli pojawi się więcej ludzi takich, jak Michalik.
Wielu powie, że w świecie wielkich korporacji to jest normalne. Sama Eliza Michalik twierdzi jednak, że z podobną historią nie spotkała się nigdy. Nieprzyjemne odejścia się zdarzają, rzadko przyjmuję jednak taką formę.
Inny przykład? Nasuwa się tylko historia ewolucji poglądów Cezarego Michalskiego. Dziś publicysta jest znany przede wszystkim z ostrego pióra w "Krytyce Politycznej" i niewielu już pamięta, że przed laty publikował nawet w tak konserwatywnych pismach, jak "Fronda". Jednak kiedy zaczął zmieniać, liberalizować swoje opinie, dawne środowisko mu nie odpuściło. Na łamach redagowanych przez dawnych przyjaciół zlustrowano go moralnie. Eliza Michalik za sprawą dawnego środowiska została oszustką i plagiatorką. Michalskiemu wyciągnięto rozstanie z żoną. "Porzucając rodzinę i wybierając swobodne życie florenckiego kochanka, zdradziłeś nie tylko swoich najbliższych, ale nas wszystkich i w dodatku siebie samego. Zdekonstruowałeś się - otoczyłeś murem, za którym znikło to, co istnieje naprawdę. Wznoszenie muru zaczęło się równocześnie ze zdradą" - pisał popularny konserwatywny publicysta Wojciech Wencel.
Patologia czy codzienność?
Takie schematy normalnej korporacyjnej walki nie przypominają także specjalizującemu się problemach biznesu psychologowi społecznemu Leszkowi Mellibrudzie. - Prawdziwa walka korporacyjna rzadko zajmuje się szczurami korporacyjnymi. Jeśli porównywać te przypadki do innych środowisk, to nasuwa się raczej skojarzenie z show-biznesem. Tam wyraźnie obserwuje się właśnie takie trendy, w których przedstawiciele różnych grup interesu potrafią się zwalczać najróżniejszymi metodami. Czasem naprawdę niecnymi - ocenia. Choć o tym rzadko piszą portale plotkarskie, to właśnie w świecie celebrytów grupy interesu mają również niezwykle sekciarski charakter. I odejście z nich kończy się często szykanami, próbą zniszczenia dawnego przyjaciela.
Leszek Mellibruda podkreśla też, jak ważne jest, by młodzi ludzie, którzy wkraczają w nowe środowisko i wybierają pewną ścieżkę kariery, mieli świadomość, że właśnie takie są czasem realia. - Każda korporacja zawsze buduje coś takiego, jak poczucie tożsamości. To jest dla niej niezwykle istotne. Choć oczywiście istnieje kwestia granic, tego gdzie w identyfikowaniu się ze środowiskiem zatracamy indywidualność, własne zdanie. To proces nieuchronny we wielu organizacjach. Trzeba jednak pamiętać, że nie we wszystkich. Są bowiem i takie, które bardzo wysoko sobie cenią ludzką autonomię - tłumaczy psycholog.
- Czy zatem młodzi ludzie wchodząc w określone struktury powinni mieć w głowie opcję wyjścia? Cechą młodości jest trudność w budowaniu bardzo racjonalnych perspektyw dotyczących przewidywania skutków tego, co stanie się po wejściu do danego środowiska. Dla bardzo wielu jest to po prostu niewyobrażalne. Bo skoro się w coś wchodzi, to przecież nie z myślą o odejściu. Jednocześnie zazwyczaj nie mam się świadomości, jak będzie modyfikowała się nasza osobowość i życie w takim plemieniu, gdzie wiele różnych zachowań kształtuje się z góry - ostrzega Mellibruda.
Oni wydają się być jedną wielką rodziną. Do pewnego momentu. To naprawdę przypomina nieco mechanizm działania sekty. Uczyłam się o nim trochę na studiach i właśnie tak to wygląda. Gdy ktoś nagle nie zgadza się z linią redakcyjną, okazuje się, że nie ma żadnej rodziny. Ludzie, u których bywało się w domu, nagle nie chcą cię znać.
Leszek Mellibruda
psycholog
Prawdziwa walka korporacyjna rzadko zajmuje się szczurami korporacyjnymi. Jeśli porównywać te przypadki do innych środowisk, to nasuwa się raczej skojarzenie z show-biznesem. Tam wyraźnie obserwuje się właśnie takie trendy, w których przedstawiciele różnych grup interesu potrafią się zwalczać najróżniejszymi metodami. Czasem naprawdę niecnymi.