Do niedawna wydawało się to wizją z książek fantastycznych, ale dziś jest już rzeczywistością. Amerykanie oficjalnie zaprezentowali broń, która strzela elektromagnetycznymi promieniami. Powstrzyma każdego napastnika, lecz... nie zrobi mu krzywdy.
15 lat pracy, 120 mln dolarów i tysiące testów. Stworzenie ADS (Active Denial System), jak nazywa się nowa broń, zajęło sporo czasu i kosztowało mnóstwo pieniędzy. Amerykańskie wojsko jest przekonane, że było warto.
Co właściwie robi to urządzenie? Najprościej – przypieka na odległość. Ale tylko trochę.
To nie mikrofala
- Nie zobaczysz tego, nie usłyszysz i nie wywąchasz. Ale poczujesz – opisywała dziennikarzom podczas oficjalnego pokazu płk. Tracy Taffola. ADS nie „strzela” bowiem pociskami, gazem czy wodą, lecz niewidzialnymi promieniami elektromagnetycznymi. Przenikają one przez ubrania i rozgrzewają, wywołując ból, który skutecznie zmusza każdego potraktowanego nimi delikwenta do ucieczki.
Fale emitowane przez ADS są dłuższe od tych używanych w rentgenach, ale krótsze od spotykanych w mikrofalówkach. W rezultacie broń rzekomo nie wytwarza niebezpiecznego promieniowania, a wysyłane przez nią wiązki w 83 proc. zatrzymują się tuż za skórą. Dzięki temu ofiara „ostrzału” nie ugotuje się od środka.
Nie ma mocnych
Jak w praktyce działo to urządzenie? Imponująco. Podczas prezentacji grupa rosłych żołnierzy przebrała się na demonstrantów. Ich zadanie było proste: mieli być wściekli, zbuntowani i mężnie kroczyć w kierunku położonej kilkaset metrów dalej ciężarówki z ADS na dachu. Nie doszli. Gdy operator broni nacisnął za spust, wszyscy rozbiegli się na różne strony z bolesnym grymasem na twarzach. Chwilę później eksperymentowi
poddali się dziennikarze. Nie chcieli powtórki.
Wojskowi naukowcy twierdzą, że to jest właśnie największą zaletą ADS. Ból wywołany przez podgrzewające promienie jest tak duży, że jego ofiary instynktownie upuszczają broń, wycofują się i tracą wolę do walki. Spośród 11 tysięcy osób, na których ją przetestowano, najtwardsi odpuszczali po pięciu sekundach przypiekania. Większość uciekała po dwóch. Nie bez powodu ADS nazywane jest potocznie bronią "do widzenia”.
Bez obaw?
Twórcy zapewniają, że urządzenie przyda się w niezliczonej ilości sytuacji – od starć z agresywnymi kibolami po odbijanie zakładników w środku niespokojnego miasta. Prace nad wersją dla piechurów znajdują się już ponoć w zaawansowanej fazie.
Amerykańscy uczeni twierdzą, że jest to najbezpieczniejsza nie zabijająca broń, jaka kiedykolwiek powstała. Podczas tysięcy testów tylko dwie osoby doznały nieco
poważniejszych uszkodzeń – najgroźniejszym wypadkiem było poparzenie drugiego stopnia. Zazwyczaj efektem są delikatne zaczerwienienia i małe bąble, zwłaszcza w miejscach kontaktu skóry z metalem. W porównaniu z gumowymi kulami, które mogą nawet śmiertelnie ranić, to niewiele.
Nic nie jest doskonałe
Mimo wszystko, Pentagon nie zdecydował jeszcze, czy wprowadzi broń do powszechnego użytku. ADS nie działa zbyt dobrze w deszczu, śnieg i kurzu. Co gorsza, ładuje się aż 16 godzin, więc dla pełnej skuteczności musiałaby być cały czas włączona, co kosztowałoby krocie. Nie wiadomo też, co mogłoby się stać, gdyby ktoś pomajstrował przy urządzeniu i zmienił częstotliwość wysyłanych przez nie fal.
Duże znaczenie ma też efekt psychologiczny – trudno będzie przekonać opinię publiczną, że promienie ADS nie wywołują raka i nie palą ludzi żywcem. Zwłaszcza w krajach, które Ameryce nie ufają. W 2010 roku broń po kryjomu trafiła do Afganistanu, ale nigdy nie odważono się jej użyć w obawie o reakcję lokalnej ludności. Można sobie wyobrazić, że ta nie byłaby zbyt przyjazna. Ale czy protestujący studenci spod Wall Street odebraliby to inaczej?