Prywatne fortuny były stawiane przez zatrudnionych w państwowych spółkach dosłownie w mgnieniu oku i zgodnie z nomenklaturowym systemem twórczo przejętym przez prezesa z systemu słusznie minionego. W PRL-u, podobnie jak w państwie PiS o tym, czy ktoś obejmie intratne lub prestiżowe stanowisko, decydowała partia. Im wyższe – tym na wyższym szczeblu zapadały decyzje. Po to partia – kiedyś PZPR, a ostatnio PiS – zawłaszczała państwo, by jego zasoby mogły działać wyłącznie na rzecz jednej, a w socjalizmie w zasadzie jedynej, partii. Ale to się właśnie skończyło.
Apetyt ma jednak to do siebie, że potrafi rosnąć w miarę jedzenia. Trudno pogodzić się z utratą wysokich dochodów, nawet jeśli zdołało się zgromadzić w ostatnich latach pokaźny majątek. To musi budzić frustrację – i budzi.
Trwa nader nerwowe poszukiwanie szalup ratunkowych, jedną z nich jest NBP. Ostatnio "ekspertką" banku centralnego została, o czym poinformował tygodnik "Polityka", makijażystka Kaczyńskiego, specjalistka od broszek Beaty Szydło.
NBP jest instytucją pokaźnych rozmiarów, pomieści wiele fikcyjnych etatów, ale jednak nie wszystkich, którzy właśnie tracą swoje posady. Tym bardziej że będzie ich przybywać. PiS sondażowo stoi słabo, prognozy dotyczące wyborów samorządowych nie są dlań korzystne – trzeba się liczyć ze stratą trzech lub nawet czterech sejmików. Utrata władzy w kilku województwach to utrata setek miejsc pracy dla działaczy oraz ich rodzin.
W wyborach europejskich – w których kto tylko w Zjednoczonej Prawicy żyw, chce startować – raczej trudno będzie powtórzyć sukces sprzed pięciu lat (45 proc. poparcia i aż 27 z 52 mandatów). Nowogrodzka obawia się, że może nie dobić tym razem nawet do 20 europosłów. A nie chodzi tutaj wyłącznie o to, że kilka osób straci pracę – przecież posłowie do PE też zatrudniają krewnych i znajomych Królika. Np. "doradczynią" lub "asystentką" Patryka Jakiego i Beaty Szydło została ostatnio żona Zbigniewa Ziobry, Patrycja Kotecka. Średnie zarobki asystentów to już jest kwota nie do pogardzenia, około 4 tys. euro, ale można im też płacić więcej.
Rozczarowanie Jarosławem Kaczyńskim będzie w szeregach PiS rosło. Nie tylko dlatego, że prezes się radykalizuje i coraz częściej traci kontrolę nad tym, co mówi i robi, ulegając emocjom – ale przede wszystkim z tego powodu, że nie jest już w stanie zapewnić swoim podwładnym dotychczasowego dobrobytu.
Jeśli bowiem przywódca polityczny tworzy pełnowymiarowy system klientelistyczny, czyli rozdawnictwem dóbr i wpływów uzyskuje lojalność tych, którzy mu służą, to wobec utraty przywilejów do rozdzielania, oziębiają się także uczucia klientów do patrona. Z ich punktu widzenia staje się on bezużyteczny, bo nie ich już czym nagradzać za wierną służbę. W dodatku nie rokuje na przyszłość.
W PiS dostrzegają, że Kaczyński ma swoje lata i podupadł na zdrowiu. Trudno sobie wyobrazić nagły przypływ formy. Jan Krzysztof Ardanowski, poseł PiS, publicznie przestrzega przed osunięciem się PiS w stronę partii "kanapowo-geriatrycznej" i ubolewa, że za rządów jego formacji ludzi ideowych przyćmili ci, którzy patrzyli tylko "gdzie jeszcze co zachachmęcić, gdzie do jakiego koryta się dostać, gdzie w krótkim czasie zarobić miliony".
Akurat opowieści byłego ministra rolnictwa o ideowcach, którzy rozpłynęli się w masie koniunkturalistów można włożyć między bajki – od dawna w PiS nie było nikogo "ideowego". Raczej też niewielu "wierzyło" w prezesa, a jeśli mu czapkowano i go oklaskiwano, to wyłącznie po to, by uzyskać jego przychylność, a potem to zmonetyzować.
Finansową frustrację będzie intensyfikować strach, dwojakiego rodzaju. Pierwszy to obawa przed byciem rozliczonym, dotycząca w sumie niewielkiej części obozu władzy. Druga ma bardziej powszechny charakter i dotyczy haków, jakie służby Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika miały zbierać na wszystkich, także na "swoich". Nic w tym zaskakującego czy nowego, kompromaty to przecież drugi filar systemu PiS – kij obok marchewki.
Podczas posiedzenia Rady Gabinetowej Donald Tusk poinformował, że lista ofiar izraelskiego oprogramowania szpiegującego Pegasus jest "bardzo, bardzo długa", trwa kompletowanie nazwisk. Wiadome jest, że prócz osób niewygodnych dla PiS, będą na tej liście i ofiary wewnętrznych rozgrywek w ugrupowaniu Kaczyńskiego.
System klientelistyczny, ale też dworski, a takim był system PiS, wytwarza frakcje, koterie i orszaki, rywalizujące o wpływy i wzajemnie się zwalczające. Teraz każdy z byłego obozu władzy myśli ciężko, czy i on się na taką czy inną inwigilację załapał, kto jest dysponentem zgromadzonej wiedzy i co z tego jeszcze wyniknąć może – złego, bo dobrego to raczej nie.
Sam Kaczyński plącze się w zeznaniach. Pytany o listę inwigilowanych odpowiada, że "jej nie zna, ale tam są szpiedzy, gangsterzy, przestępcy", a medialnym informacjom o szpiegowaniu Mateusza Morawieckiego zaprzecza komicznie brzmiącą frazą: "wedle mojej wiedzy, ale ja żadnej dokładnej wiedzy w tej sprawie nie mam". Trudno by tego typu wypowiedzi dodawały mu powagi i uspokajały partię.
"Władza to nie środek do celu, władza to cel" – pisał George Orwell w "Roku 1984". To jest sposób myślenia i działania samego Kaczyńskiego. Chce władzy dla władzy, a PiS przekształcił w partię władzy. Celem takiego ugrupowania nie jest reprezentacja elektoratu, ale służba najwyższemu ośrodkowi władzy.
Po przegranych wyborach ta konstrukcja uległa załamaniu, a dalsza dekompozycja PiS jest tylko kwestią czasu. Polityczne śmierci tej formacji ogłaszano wprawdzie już kilkukrotnie, za każdym razem przedwcześnie, bo PiS odradzał się jak feniks z popiołów, ale tym razem Kaczyńskiemu potrzebny byłby cud. A cuda nie zdarzają się znowuż tak często.