– Straszna tragedia. Nie wierzę i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł zrobić coś takiego celowo. To był nieszczęśliwy wypadek. Jestem wstrząśnięty – mówi naTemat Damian Diektiarenko, szef rady miejskiej w Nowej Dębie na Podkarpaciu. To tu, po zjedzeniu galaretki z targowiska, zmarł 54-letni mężczyzna, a dwie kobiety z ciężkim zatruciem trafiły do szpitala. Zdarzenie poruszyło Polską. Padają pytania o bezpieczną sprzedaż w takich miejscach. – To dramat dla obu stron – słyszymy w mieście. Ale wyczuwa się też lęk. – Ja w sobotę kupiłem na targu kaszankę. Nie zjadłem jej i już jej nie zjem – mówi jeden z mieszkańców.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Informacja o zatruciu obiegła Polskę w niedzielę rano. Damian Diektiarenko dowiedział się o niej w sobotę, po godz. 20.00.
– Bezpośrednio zadzwonił do mnie komendant policji. Z prośbą, żebym nagłośnił to na lokalnych portalach i udostępnił, gdzie tylko się da. Natychmiast uruchomiłem wszystkie możliwe kanały. Zadzwoniłem do kolegi, który prowadzi portal internetowy. Napisałem na swoim profilu. Bardzo szybko się to rozniosło – mówi naTemat przewodniczący Rady Miasta Nowa Dęba.
Był wstrząśnięty. – Moja mama chodzi na ten targ. Rodzice mojej żony lubią czasem kupić takie swojskie produkty. Od razu, natychmiast, choć już było późno, zadzwoniliśmy do nich, bo się baliśmy – mówi.
W sobotnią noc alarm, który wszczęła policja, rozniósł przez miasto lotem błyskawicy.
– Policja dzwoniła po lokalnych redakcjach, żeby szybko puścić komunikat. Chcieli ostrzec ludzi, myślę, że też się przestraszyli i nie chcieli, żeby były kolejne zgony. Bardzo szybko to poszło, było bardzo dużo udostępnień na portalach społecznościowych. To była bardzo dobra akcja ze strony policji. A później poszedł alert rządowy – mówi Marek Ostapko, redaktor naczelny portalu infonowadeba.pl.
"Wiele razy widziałem ich w tym miejscu"
Policja alarmowała: "Apelujemy do wszystkich, którzy dokonali zakupów u mężczyzny, a szczególnie tych, którzy kupili galaretę, o powstrzymanie się od jej spożycia. Jeżeli ktoś już ją zjadł, nawet jeśli nie ma żadnych objawów, powinien natychmiast skontaktować się z lekarzem".
Wtedy oficjalnie nie było jeszcze wiadomo, kto sprzedawał tę galaretę.
– Ale wystarczyła zaledwie godzina, byśmy wiedzieli kto to. Wszyscy między sobą wymienialiśmy się telefonami. Bardzo szybko udało się namierzyć te osoby. Siła internetu była potężna. Uważam, że dzięki temu udało się uratować życie innych osób – mówi przewodniczący Rady Miasta Nowa Dęba.
Dziś cała Polska już wie, że to małżeństwo z powiatu mieleckiego – 56-letni Wiesław S. i 55-letnia Regina S.
Damian Diektiarenko: – Ja ich wiele razy widziałem w tym miejscu. Widywałem ich z okna. Kojarzę ich, ponieważ pracuję przy samej hali targowej i z okna widzę cały plac targowy. Wiem, które to było auto. Nie byli tu pierwszy raz. To nie jest tak, że wybrali sobie Nową Dębę, przyjechali i stało się nieszczęście. To byli ludzie, którzy tu handlowali.
Osobiście ich nie znał. Mówi, że nawet nie wie, co mieli w aucie. Brak mu słów na to, co się stało.
– Straszne nieszczęście. Coś strasznego. Ci ludzie nikomu nie chcieli zrobić krzywdy. Przecież nikt nie jedzie na targ z myślą, by komuś zrobić krzywdę. Sytuacja jest bardzo przykra. To, co się wydarzyło, jest straszne – reaguje.
Kto zatruł się w Nowej Dębie
Przypomnijmy, w Nowej Dębie zmarł 54-letni mężczyzna. "To Jurij N. – obywatel Ukrainy mieszkający z rodziną w Nowej Dębie. Pracował w nowodębskim szpitalu, co było dodatkowym szokiem dla pracowników lecznicy, którzy próbowali walczyć o jego życie" – ustaliło tarnobrzeskie "Echo Dnia".
– Podobno jego żona była nauczycielką języka angielskiego w jednej z pobliskich miejscowości – słyszymy w Nowej Dębie.
Do szpitala z objawami zatrucia trafiły też dwie kobiety w wieku 67 i 72 lat. Ich stan określano w poniedziałek jako stabilny. Według informacji "Echa Dnia", nie zjadły całych galaret, jak mężczyzna i to prawdopodobnie miało uratować im życie.
Sprzedawcy zostali zatrzymani, w sprawie zmarłego mężczyzny ruszyło prokuratorskie śledztwo. W poniedziałek przyznali się do zarzucanych im czynów, jednak odmówili składania zeznań. Po przesłuchaniu zostali zwolnieni do domu.
– Przyznali się, że hodują trzodę i dla podreperowania budżetu domowego wyrabiają wędliny, które sprzedawali na terenie Nowej Dęby – przekazała wcześniej PAP podinsp. Beata Jędrzejewska-Wrona, rzeczniczka Komendy Policji w Tarnobrzegu.
Andrzej Dubiel, rzecznik prokuratury okręgowej w Tarnobrzegu, przekazał zaś mediom, że "warunki sanitarne, w których były wykonywane wyroby, pozostawiały wiele do życzenia". "Z ustaleń, jakie mamy na tym etapie śledztwa, wynika, że te osoby nie miały żadnych pozwoleń, nie miały żadnych badań czy koncesji. Było to taki wyrób chałupniczy" – cytuje go "Echo Dnia".
Wcześniej w domu małżeństwa policjanci zabezpieczyli jeszcze około 20 kilogramów wyrobów mięsnych, które zostaną przebadane w laboratorium.
"Jest współczucie dla obu stron"
Nowa Dęba to niewielkie miasto na Podkarpaciu, około 11 tysięcy mieszkańców. Tutejszy targ, jak słyszymy, przyciąga tłumy również z okolicznych miejscowości. Zwłaszcza w piątek jest bardzo dużo ludzi. I w sobotę rano też.
– Targowisko nie jest duże. Samochody z wyrobami mięsnymi były dwa. Jeden tych państwa i jeszcze jeden. Nie słyszałem, żeby było więcej. Oni na pewno nie byli tu pierwszy raz. Musieli mieć klientów. I nigdy nic złego się nie zdarzyło. Coś takiego w ogóle rzadko się zdarza – mówi Marek Ostapko.
W mieście czuć poruszenie.
– Widać to po dyskusjach na mieście, w sklepach, w miejscach pracy. Ludzie rozmawiają o tym. To trudna sytuacja dla wszystkich – mówi Marek Ostapko.
Co mówią ludzie?
– Jedno słowo. Tragedia, dramat i to dla obu stron, również dla rolników, którzy pewnie nie mieli takiej intencji, żeby do takiej tragedii doprowadzić. I dla rodziny tych osób, szczególnie mężczyzny, który poniósł śmierć – odpowiada.
I w mieście, i w komentarzach pod artykułami na lokalnych portalach wyraźnie wyczuwa się współczucie dla małżeństwa.
"Czy to na pewno po galarecie? Czy na to wskazują badania sanepidu? A wyniki sekcji zwłok też to potwierdzają?", "Podobno ci Państwo handlują w Dębie od dawna i mają bardzo dobre wyroby. Mnie zastanawia ten wielki szum medialny na całą Polskę", "A może się zaczynają ataki na targowiska" – płyną komentarze.
Pojawiają się wątki polityczne, z produktami z Ukrainy i protestami rolników w tle, np. : "Szybko jest sanepid i inne badania a na granicy ukraińskiej zboże i inne produkty boją się badać?".
Nie mówiąc o szpilach w stronę supermarketów: "Kilkukrotne zdarzyło mi się kupić zepsute mięso w sklepie", "Chodzi o całkowite zamknięcie targowisk przecież mamy Lidle i Biedronki", "O to właśnie chodzi... Zlikwidować polski dobry produkt".
– Oczywiście coś takiego nie powinno mieć miejsca. Ale nie myślę, że ktoś celowo robi takie rzeczy. Nie wierzę, żeby ktoś na siebie ukręcał bat. Twierdzę, że na 99 proc. musiał to być nieszczęśliwy wypadek. A jest to na 100 proc. pewne, że było to zatrucie galaretką? – pyta Władysław Flis, przewodniczący Osiedla Dęba.
Zna targowisko. – Nigdy nic złego tam nie kupiłem. Ale na targu nie kupuję żadnych wędlin i mięsa, tylko warzywa. Widzę tam jednak w tygodniu samochód obwoźny z wędlinami, który ma dosyć dobre powodzenie – mówi.
Dlaczego kupują mięso na targu
Czy musiało dojść do tej tragedii? Kto kupuje takie produkty na targu? Dlaczego nikt ich nie kontroluje? Gdzie był Sanepid? Po tragedii w Nowej Dębie pewnie w niejednym domu mnożą się pytania, choć nie ma jeszcze oficjalnej przyczyny śmierci mężczyzny. Taki dramat, według wielu, mógł wydarzyć się wszędzie.
"Po małych miejscowościach w całym województwie jeżdżą stare brudne samochody i sprzedają spożywkę, wędliny, mięso, pieczywo. Sanepid tego nie widzi" – to również jeden z internetowych komentarzy.
Takie targowiska są w całym kraju. A na nich stragany z mięsem, wędlinami, garmażerką, serami. Przed nimi zaś kolejki, nieważne, czy to Warszawa, czy mała miejscowość.
– Ludzie uwielbiają swojszczyznę. Do takich produktów mieli nawet większe zaufanie niż niejednokrotnie do produktów w marketach – mówi Damian Diektiarenko.
Marek Ostapko tłumaczy: – Ludzie szukają dobrego jedzenia. Chcą odejść od wysoko przetworzonej żywności i próbują kupować np. jajka u rolników. Jest chęć powrotu do swojskich produktów, nie marketowych. U nas jest takie przekonanie, że u rolnika produkt będzie naturalny. I tu zdarzyła się tragedia.
Obawy przed zakupem mięsa w takich miejscach? – Ja też je mam. Tylko pocztą pantoflową roznosi się, że ktoś ma dobre produkty. Też boję się pasożytów, tasiemców, bakterii. Też mam tego świadomość. Gdyby ktoś mi sprzedał mięso z bagażnika, z papieru, to bym się bał. Ale w tych food truckach są lodówki. To sprawia wrażenie higieny czystości i obwoźnego sklepu – mówi.
Jaki wpływ tragiczne zdarzenie z Nowej Dęby może mieć na taki handel? Nikt z naszych rozmówców w tym mieście nie wątpi, że może mieć znaczenie.
– Przejąłem się tym, to bardzo przykra historia. Sam byłem w sobotę na targu, ale w innym mieście, i tam kupiłem kaszankę. Na szczęście nie zjadłem jej od razu i już jej nie zjem, bo się boję. Gdyby nie było tego zdarzenia, to bym ją zjadł – mówi nam jeden z okolicznych rolników.
Od teraz, zapowiada, sam będzie w takich samochodach pytał, kto badał mięso. Będzie patrzył, czy jest kartka od weterynarza lub z Sanepidu. – Będę otwarcie mówił ludziom: pytajcie, czy jest zbadane. Kto wie, czy nie będę też namawiał innych, żeby kupowali w sklepach, a nie z niesprawdzonych źródeł – mówi.
Marek Ostapko: – Przeczuwam, że będzie lęk, na pewno będzie więcej kontroli i sanepid zacznie się bardziej pokazywać. Na pewno ludzie się przestraszą, a za jakiś czas ten lęk minie.
– To, co się wydarzyło, spowoduje strach. Z tyłu głowy będzie ta tragedia – mówi szef rady miasta.