6-latki, marsz do szkoły! Krystyna Szumilas orzekła, że wrzesień 2014 to ostateczny termin wdrożenia reformy szkolnictwa. Choć sprawa ciągnie się od lat, rodzice walczą z pomysłem MEN coraz zacieklej. Pomagają im w tym m. in. Marcin Dorociński, Aneta Zając, kabaret Mumio. Walka z ministerstwem nie jest jeszcze przegrana.
Wielu rodziców protestuje przeciwko obowiązkowi wysyłania do szkół sześcioletnich dzieci, a minister edukacji Krystyna Szumilas twierdzi, że to "postęp cywilizacyjny", a dzieci, które idą wcześniej do szkół, lepiej liczą, czytają i piszą. O drugiej, ciemnej stronie reformy rozmawiamy z Karoliną Elbanowską, jedną z założycielek fundacji Rzecznik Praw Rodziców.
Ministerstwo Edukacji promuje swój pomysł. Wy w ramach walki pracujecie nad antyreklamą. Jak to dokładnie wygląda?
Postanowiliśmy tym razem nakręcić profesjonalny spot, by pokazać niezadowolonym rodzicom, że nie są sami. Jak dotąd wsparł nas Marcin Dorociński, Mariusz Jakus, Aneta Zając, Darek Basiński i Jacek Borusiński z Mumio. Byliśmy bardzo zdziwieni, gdy kolejne znane nazwiska wyraziły poparcie dla naszej inicjatywy.
Kto jeszcze się zadeklarował?
Nie chciałabym wprowadzać nikogo w błąd, bo wciąż musimy dopiąć kwestie techniczne. Niektórzy są przeziębieni albo mają non stop zajęcia na planach swoich filmów i nie wiadomo, czy uda się dograć wszystkich. Dziś zadzwoniła do nas Joanna Brodzik i gdy zaczęliśmy jej opowiadać o akcji, stwierdziła: „nic nie musicie mówić, wiem o co chodzi, mam małe dzieci”.
Profesjonalny spot kosztuje…
Oczywiście. Dlatego poprosiliśmy rodziców, by nas wspomogli. Postawiliśmy sobie za cel uzbieranie 10 tysięcy złotych. Tym większe było nasze zaskoczenie, gdy uzbieraliśmy aż 20 tysięcy. Kręcenie nawet prostego spotu jest bardzo drogie, na szczęście otrzymaliśmy ogromne wsparcie od ludzi z branży. Nasi aktorzy występują z przekonania, w sprawie własnych dzieci, więc nawet nie rozmawialiśmy o honorariach. Niektórzy, jak np. Mariusz Jakus przyjechali z innego miasta tylko po to, by wystąpić w naszym spocie.
Od jak dawna działacie?
Od 2008 roku.
Wyrazów poparcia od rodziców, jak rozumiem, nie brakuje?
Wielu rodziców w Polsce jest niezadowolonych z reform proponowanych przez ministerstwo. Pod naszym projektem obywatelskim podpisało się prawie 350 tys. osób. Ale to tylko niewielka część ludzi, którzy myślą podobnie. Większość rodziców 6-latków po prostu nie posyła swoich dzieci do szkoły. Tymi decyzjami pokazują, co sądzą o pomyśle ministerstwa.
(śmiech) Wszystko. I to nie jest żart. Od samego początku, czyli od 2008 roku plany ministerstwa wyglądały, jakby ktoś się bawił klockami, a nie planował edukację dla milionów dzieci. Najpierw ówczesna minister edukacji Katarzyna Hall założyła, że w 2009 roku wyśle do szkół i 6- ,i 7-latki. Dwa roczniki naraz, bez żadnych przygotowań. To pokazuje delikatność i wyczucie autorów reformy. Wszystko w myśl zasady "jakoś to będzie". A tu przecież chodzi o nasze dzieci.
Jak na razie stanęło na tym, że obowiązkiem szkolnym zostaną objęte dzieci od września 2014 roku. Dzieci z wcześniejszych roczników chodziły do szkoły w wieku 6 lat tylko, jeśli zgodzili się na to rodzice.
Tak, rodzice mieli wybór i zdecydowana większość wybierała dla dzieci 6-letnich przedszkole. Każdy widzi, w jakim stanie są szkoły, cała infrastruktura, która nierzadko nie zmieniła się od czasów Gierka. Przedszkole publiczne, a szkoła publiczna to dwa różne światy.
Inwestycje w edukację bywają wątpliwe. Samorządy nie mają pieniędzy.
Dodatkowo mamy kryzys, samorządy często nie dość, że nie inwestują w edukację, to jeszcze na niej oszczędzają. W Krakowie pojawił się ostatnio pomysł, by dzieci sprzątały w szkołach. W ten sposób samorząd chce zaoszczędzić na etatach woźnych. Szkoły są zamykane, klasy wciąż łączone. Jeśli dziecko rozpoczyna edukację wczesnoszkolną w klasie 16-osobowej, nie oznacza to wcale, że nie skończy jej w klasie 30-osobowej.
Plastikowe zabawki, którymi w ramach przygotowań do reformy zapełnia się jedną salę w budynku, nie podniosą szkoły z infrastrukturalnej zapaści. Dziś uczniowie siedzą przed komputerami trójkami, a wiele placówek nie ma nawet szatni, co pokazał nasz raport „Krajobraz polskiej szkoły”.
Jesteście przeciwko tej konkretnej reformie czy reformie w ogóle?
Często słyszymy pytanie, czy jesteśmy przeciwko reformie. Jesteśmy zdecydowanie przeciwko reformie, której celem jest ograniczenie edukacji. Proponowane zmiany nie są dobrodziejstwem, lecz odebraniem dziecku roku nauki. Michał Boni zdefiniował cel reformy wprost, w wywiadzie dla Gazety Wyborczej: „Sześciolatki muszą iść do szkół. Bo chodzi również o to, żeby wcześniej kończyły edukację. To element polityki rynku pracy, bez tego nie będzie miał kto zarabiać na nasze emerytury".
Plus duże ułatwienie w rządowym problemie z przedszkolami.
To już całkiem inna sprawa, raczej efekt uboczny niż cel.
Krystyna Szumilas twardo zaprzecza takim zarzutom. Mówi, że dzieci będą lepsze we wszystkim, sprawniej będą czytać, pisać, liczyć, powołuje się na różne badania. Ale były też ekspertyzy wygodne dla drugiej strony barykady, w myśl których 6-latki w szkołach to nietrafiony pomysł. Autorem jednej z takich analiz był instytut podległy MEN.
(śmiech) No właśnie. Aż chce się powiedzieć "jeśli fakty nie pasują do teorii, tym gorzej dla faktów".
Nie przekonuje pani argument, że dzieci, które pójdą do szkoły wcześniej, lepiej piszą, czytają, liczą?
Jak mają robić to lepiej, skoro krócej będą się uczyć? Jak mają prześcignąć 7-latki skoro są młodsze? Z całym szacunkiem, ale nie ma sensu odnosić się do oczywistej bzdury.
Co jeszcze ma pani do zarzucenia reformie?
Podstawa programowa nadaje się do natychmiastowej zmiany.
Dlaczego?
Nauczyciele zwracają uwagę, że już dzisiejsi gimnazjaliści są nierzadko "wtórnymi analfabetami". Potrafią czytać, lecz nie rozumieją treści. Odszyfrowują znaki, ale nie potrafią wyciągać wniosków...
To, że gimnazja są kompletną klapą, wiedzą wszyscy, niezależnie od poglądów politycznych. Jak to się ma do sześciolatków?
Do tego zmierzam. Nowa podstawa programowa zabiera dzieciom rok edukacji. Do tej pory dziecko na nauczenie się czytania i pisania miało 2 lata: w tzw. zerówce i w pierwszej klasie. Reforma skróciła ten czas o rok. Program pierwszej klasy to dziś skumulowany materiał dawnej zerówki i pierwszej klasy.
Pani minister Hall za wszelką cenę nie chciała by dzieci powtarzały materiał, zapominając, że tylko dzięki powtórkom można utrwalić to czego się nauczyło. Do tej pory sześciolatki rozpoczynały naukę liter bez stresu w warunkach przedszkolnych. Teraz muszą zrealizować skumulowany program pod presją czasu.
Psychologowie w opiniach o reformie MEN są podzieleni. Jedni, sceptyczni tłumaczą, że między 6-, a 7-latkiem jest co prawda tylko rok różnicy, ale oba roczniki wymagają diametralnie odmiennego podejścia, a tworzenie małych cyborgów wcale nie jest pożądane. Z drugiej strony są psychologowie, w tym Dorota Zawadzka, którzy uważają, że sześciolatek jest gotowy na naukę, przyda mu się taka okazja, by zmierzyć się z problemami samemu, a rodzice sztucznie zaniżają możliwości swoich dzieci.
Tak, ta reforma nie ma podstaw naukowych. Młodsze dzieci często nie mają dostatecznie rozwiniętej koordynacji wzrokowo-ruchowej, nie mają wyrobionego chwytu pisarskiego, o gotowości emocjonalnej do podjęcia edukacji szkolnej nie wspominając. 6-letnie dziecko ma prawo nie słyszeć trudniejszych polskich głosek jak choćby "dż" czy "dź".
Skoro nie słyszy, to nie może ich też poprawnie wypowiadać a tym bardziej zapisywać. Tymczasem nowa podstawa programowa zakłada, że 6-latek na koniec roku będzie czytał lektury i pisał zgodnie z zasadami kaligrafii. To prowadzi to do tego, że dzieciaki są siłą sadzane w ławkach, by godzinami żmudnie siedzieć nad wypełnianiem kolejnych rubryczek w ćwiczeniach.
Dla nas dorosłych nauka czytania i pisania wydaje się czymś banalnie prostym, ale dla 6-latka jest to wielkie wyzwanie. On może się uczyć, ale tylko jeśli jest to edukacja przez zabawę. 6 latek ma ogromną potrzebę ruchu, która jest ważna dla jego rozwoju. Sadzanie takiego dziecka w ławce jest tym samym, co zamykanie niemowlęcia w kojcu- hamuje jego rozwój.
Tak. Jest do niczego i to nie tylko w kwestii 6-latków. Ministerstwo objęło obowiązkiem przedszkolny pięciolatki. I o ile rodzice sześciolatków mają dziś wybór, to rok młodsze dzieci do przedszkola iść muszą.
To im akurat wyjdzie na zdrowie.
Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. W średnio co trzeciej gminie nie
ma publicznego przedszkola. A skoro takiej placówki nie ma, pięcioletnie dzieci muszą iść do normalnej szkoły, z tym, że do tzw. oddziału przedszkolnego. Z kolei te placówki to często zespoły szkół, czyli np. podstawówka, gimnazjum i liceum w jednym budynku.
Taki moloch to nie jest miejsce dla małego dziecka. Do tego dochodzi kwestia dojazdów. W małych miejscowościach dzieci dojeżdżają do odległych szkół gimbusami. Oczywiście rodzice tym gimbusem jechać nie mogą, bo jest przeznaczony tylko dla uczniów. I mamy dziecko, które ma nieco ponad metr wzrostu i musi jechać razem z uczniami w wieku gimnazjalnym. Często nawet bez opieki nauczyciela o czym można poczytać w raporcie przygotowanym przez naszą Fundację „Warunki edukacji przedszkolnej 2012 po pierwszym roku obowiązkowej edukacji 5-latków”
Dla takiego pięciolatka to rzeczywiście niezbyt kusząca perspektywa. Z drugiej jednak strony podczas dyskusji ze znajomym usłyszałem ciekawy argument: "Będziemy dwa lata dłużej pracować, studentom też dawno już zabrano młodość, a na przysłowiowe "studenckie życie" nie mają zbyt dużo czasu. Teraz kolej na dzieci. Takie czasy…"
To głupia argumentacja, szkoda z nią dyskutować.
Podczas debat na ten temat wciąż pada argument "bo na Zachodzie to wprowadzili"…
No tak. Na Zachodzie mają też rozbudowaną sieć autostrad. W Mołdawii wprowadzono bardzo podobną reformę, a rok później tamtejszy rząd się z niej wycofał, bo dzieci masowo zapadały na nerwice szkolne. Można przez analogię spytać, czy nasze drogi bardziej przypominają te w Niemczech, czy te w Mołdawii?
Nie boicie się jednak, że walczycie z wiatrakami? Minister Krystyna Szumilas powiedziała przed paroma dniami, że wrzesień 2014 to ostateczny termin. Już nieprzesuwalny. Basta.
W naszym kraju było już kilku ministrów, którzy różne rzeczy mówili. A gdy przestawali
pełnić te funkcje, ich słowa okazywały się bez znaczenia. Zresztą ciągłe przenoszenie tego ostatecznego terminu to jakaś komedia, rozgrywana według tego samego schematu.
Jeszcze kilka lat temu minister Katarzyna Hall przekonywała, że absolutnie ostatnim terminem wprowadzenia tej reformy jest 2012 rok, bo później będzie trzeba borykać się z trudnymi do przezwyciężenia problemami demograficznymi. Wprowadzenie tej reformy będzie miało poważne skutki polityczne. Rodzice tego rządowi nie zapomną.