Zwiększyły środki na obronę, wzmacniają granicę i alarmują Zachód tak, jak oprócz Polski żadne inne państwo Europy. "Rosja może zająć państwa bałtyckie w ciągu 48 godzin", "Tak Rosja może podbić państwa bałtyckie" – grzmią w tym czasie zagraniczne analizy i możliwe scenariusze, które jeżą włosy na głowie. Znawcy państw bałtyckich uspokajają, że te nagłówki nie oddają sytuacji. Słyszymy, że w tych krajach nie ma paniki. Ale nikt nie wie, jak może zachować się Putin. Czy te scenariusze są realne? Jak patrzą na nie w państwach bałtyckich? I jak przygotowują się na groźby Putina?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Sulev Vedler, wiceszef estońskiego dziennika "Eesti Ekspress", przyznaje – w codziennym życiu Estończycy więcej rozmawiają o możliwości ataku przez Rosję.
– Jesteśmy przyzwyczajeni do myśli, że Rosja może zaatakować, nie jest to nowe. Ale wydaje się, że strach przed możliwą inwazją czy wojną wzrósł. Mówi się o tym więcej, żeby ludzie byli przygotowani, żeby nie było niespodzianek. Estończycy zdali sobie sprawę, że parasol NATO, czy Artykuł 5, który miał nas chronić, nie jest panaceum. Że musimy więcej wydawać na obronę narodową. Ale nie wpadają w panikę – mówi naTemat.
Estonia ogłosiła budowę 600 bunkrów przy granicy z Rosją. Czy oprócz tego podejmują inne nadzwyczajne kroki, żeby przygotować się na ewentualną agresję?
– Nie. W nowych budynkach muszą być budowane schrony. Są lepsze ćwiczenia wojskowe. Mamy obowiązkową służbę wojskową. Ochotnicy dołączyli do Ligi Obrony (Kaitseliit), ochotniczej organizacji obrony narodowej – wymienia.
Wspomina, że niektórzy w Estonii kupili nieruchomości za granicą, w Hiszpanii czy w Portugalii.
– Znany przedsiębiorca Raivo Hein wywołał oburzenie, gdy ogłosił, że w przypadku wojny poleci swoim helikopterem do Saaremaa, a stamtąd do Szwecji i Hiszpanii – mówi.
Czy ludzie się boją? Przypomnijmy, premier Estonii Kaja Kallas, została nawet wpisana na listę osób poszukiwanych w Rosji.
– Nie bardzo. Ale rozumiemy, że to może się zdarzyć. Nikt nie wie, czy Rosja byłaby gotowa przystąpić do wojny z krajem NATO. Ale Rosja nie musi rozpoczynać wojny. Wystarczy, że Rosjanie podczas ćwiczeń wojskowych zbombardują część naszych baz wojskowych i będą twierdzić, że zrobili to przez przypadek. Jak zatem powinniśmy zareagować? Nie możemy wtedy ich zaatakować "przypadkowo". I to byłby bardzo nieprzyjemny scenariusz – odpowiada estoński dziennikarz.
Takie scenariusze wywołują niepokój nie tylko tam. A państwa bałtyckie z tego powodu zwracają uwagę świata.
Wiadomo, że po inwazji Rosji na Ukrainę, zwiększyły wydatki na obronę. Wspólnie budują linię umocnień na granicach z Rosją i Białorusią. A przywódcy tych państw głośno alarmują Zachód o zagrożeniu i wzywają NATO do przywrócenia poboru do wojska. Ostatnio USA postanowiły przeznaczyć 228 milionów dolarów na bezpieczeństwo państw bałtyckich.
"Są teraz najbardziej na celowniku Rosji Putina"
– Myślę, że ten niepokój podziela bardzo wielu ludzi. Ostatnio podczas mojego wykładu studenci zadawali głównie pytania, czy będzie wojna. To siedzi gdzieś w głowach obywateli – mówi naTemat Jerzy Marek Nowakowski, były ambasador RP na Łotwie.
– Państwa bałtyckie obawiają się tego, co jest bardzo realnym zagrożeniem. One są teraz najbardziej na celowniku Rosji Putina. Jeśli Rosjanie będą chcieli testować wytrzymałość i solidarność NATO, to prawdopodobnie zaczną od prowokacji w państwach bałtyckich – podkreśla.
Jerzy Marek Nowakowski przypomina, że w państwach bałtyckich jest ogromna mniejszość rosyjska. I wszędzie, w każdym z tych państw, są z nią kłopoty, które strona rosyjska będzie mogła chcieć brutalnie wykorzystać. Zgodnie z zapisem w swojej doktrynie wojennej, że jest zobowiązana bronić Rosjan poza granicami.
– To stały motyw rosyjskiej polityki. Nic nowego, znamy to od Katarzyny II. Mniejszość rosyjska w państwach bałtyckich jest potencjalnym zarzewiem konfliktu – mówi ambasador.
"Obawiam się, że będą starali się to zastosować wobec państw bałtyckich"
Dlatego na obszarze państw bałtyckich wyobraża sobie taki scenariusz potencjalnej próby destabilizacji NATO i testowania Sojuszu.
– Odbyłoby się to dokładnie według modelu Krymu czy Donbasu. Na terenie państw bałtyckich pojawiają się zielone ludziki, dochodzi do starć, zamieszek, konfliktów fizycznych pomiędzy mniejszością "wspomaganą" przez te ludziki a lokalnymi władzami. Wtedy wojska rosyjskie wkraczają kilkanaście kilometrów w głąb, żeby bronić prześladowanych Rosjan. Wyobrażam sobie, że mogłoby to być zajęcie np. Narwy w Estonii, czy Lucynia na Łotwie. I zatrzymują się – mówi Jerzy Marek Nowakowski.
– Wtedy w kwaterze głównej NATO pojawiają się pytania. Czy odpowiadamy całą siłą na ograniczoną agresję? Nie odpowiadamy? Czy odpowiadamy w sposób ograniczony? Jeżeli NATO nie odpowiedziałoby na taką operację, to de facto jest to realizacja marzenia Rosjan, czyli doprowadzenie do rozbicia NATO. A jeśli odpowiadamy całą siłą, to jest to wejście w ryzyko pełnowymiarowej wojny o wymiarze wojny światowej – dodaje.
Brzmi bardzo prosto.
– Oni wcześniej testowali to w przypadku Abchazji. Podobny scenariusz był w Osetii Płd., gdzie żołnierze rosyjscy kilka razy przesuwali granicę o 50, czy 100 metrów. Metody wojny hybrydowej opanowali bardzo dobrze. Obawiam się, że będą starali się ją zastosować w przypadku państw bałtyckich. Nie zdziwiłoby mnie to – komentuje ambasador.
Myśli nawet, że to kwestia miesięcy.
– To zależy od sytuacji w Ukrainie i sukcesów rosyjskich oraz od wyborów amerykańskich. Wyobrażam sobie, że mogłoby się to zdarzyć pod koniec tego roku/na początku przyszłego roku. Jeśli specjaliści, którzy mówią, że za 3 lata Rosja będzie gotowa do wojny z NATO, mają rację, to rozpoczęcie tego typu rozgrywek jest możliwe w dystansie liczonym w miesiącach – uważa.
"Litwa, Łotwa i Estonia odcięte i otoczone przez wroga"
Dziś to ciągle etap hipotez. W internecie rozprzestrzenia się na przykład pewna mapa. Zaznaczono na niej możliwe ruchy rosyjskich wojsk z Rosji i Obwodu Kaliningradzkiego oraz z Białorusi. Na mapie wygląda to tak, że państwa bałtyckie, od północy i zachodu otoczone przez Morze Bałtyckie, stają się niemal odcięte od świata.
"To dla tych, którzy myślą, że Putin nie zaatakuje państw NATO. Jeśli spojrzycie na tę mapę, państwa bałtyckie mogą paść w ciągu 48 godzin. Rosyjskie wojska muszą tylko pokonać 250 km ofensywy, by odciąć je od Europy" – pisze Andrew Pyrma w ukraińskim serwisie UBN.
Podaje, że z Białorusi do Kaliningradu to dwie godziny drogi samochodem. Albo cztery godziny czołgiem lub wozem bojowym. "Przez połączenie Kaliningradu z terytorium Białorusi, Litwa, Łotwa i Estonia będą odcięte i otoczone przez wroga. Jaki mamy dowód, że tak się nie stanie?" – pyta.
To jeden z tych złowrogich scenariuszy, które przewijają się w sieci.
– Niedobrze czytać o takich rzeczach, ale my nie panikujemy – reaguje na to Sulev Vedler.
Ocena ekspertów, którzy znają realia państw bałtyckich i na co dzień śledzą, co tam się dzieje, też może być dla niektórych zaskakująca. Bo tu płyną głosy uspokojenia.
"Przestrzegałbym przed alarmistycznymi tonami"
– Narracja o tym, że kraje bałtyckie mogłyby zostać zajęte przez Rosję w ciągu 48 godzin, wraca właściwie od ich akcesji do NATO, a więc już dwie dekady. Takie alarmistyczne tony pojawiają się w różnych mediach i zachodnich, i polskich. Nie jest to nic nowego. Pamiętajmy też, że media ukraińskie mają swój interes w alarmowaniu i podtrzymywaniu zainteresowania tym, co dzieje się w Ukrainie, a przypominanie, że kraje bałtyckie może spotkać podobny los, ma silniej przemawiać do tych społeczeństw – tak odnosi się do tych doniesień Kazimierz Popławski, szef "Przeglądu Bałtyckiego".
Podkreśla wprost: – Jeśli chodzi o alarmistyczną atmosferę, to uspokajam. Państwa bałtyckie przez 50 lat były pod sowiecką okupacją. Graniczą z Rosją i Białorusią. Zawsze muszą brać pod uwagę, że potencjalnie może wystąpić jakieś zagrożenie. Ale nie jest tak, jak często krzyczą nagłówki polskich mediów, że społeczeństwa krajów bałtyckich nie myślą o niczym innym, są niemalże spakowane i przygotowane do wojny. Na pewno tak to nie wygląda.
Zaznacza też, że mentalność społeczeństw bałtyckich jest bardziej stonowana niż polska. I tam nieco inaczej niż w Polsce patrzą na zagrożenie ze strony Rosji.
Kazimierz Popławski radzi też, by nie wyciągać wniosków na podstawie tytułów i nagłówków.
– Poza tym spojrzenie z zewnątrz niekoniecznie oddaje, jakie są nastroje wewnątrz. Jeśli natomiast chodzi o mniejszość rosyjskojęzyczną, to nie jest ona monolitem. Nie ma wielu miłośników Putina, a na pewno bardzo niewielu chciałoby, aby pod jakimkolwiek pretekstem te kraje dotknęła wojna. Te osoby są też zwykle świadome, że w krajach bałtyckich mają lepsze życie, na wyższym poziomie, przewidywalne – komentuje.
Dlaczego alarmują Zachód?
Bartosz Chmielewski, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich ds. państw bałtyckich również mówi o tym, że w państwach bałtyckich nie ma paniki.
– Większość komunikatów o zbliżającym się konflikcie, czy ataku Rosji na państwa bałtyckie, wygłaszanych przez polityków z tych państw jest skierowana do państw zachodnich. One mają motywować te państwa do tego, żeby nie zapomniały o Ukrainie i aby więcej wydawały na obronność. Ci sami politycy w mediach i gazetach lokalnych mówią kompletnie co innego. I mówią o tym, żeby się nie bać – podkreśla w rozmowie z naTemat.
Ekspert OSW również wskazuje, jak bardzo różnią się nasze społeczeństwa.
– Te trzy narody od 10 lat funkcjonują w schemacie, że "wojna idzie". To jest coś, co jest totalnie oswojone w państwach bałtyckich i nie budzi takich emocji jak w polskim społeczeństwie. My przeżywamy strach, nakręcamy się od dwóch lat. A nie od 10 jak państwa bałtyckie. Oni przeszli z zagrożeniem Rosji do poziomu codzienności. I paniki tam nie ma – mówi.
Dwa tygodnie temu w Nowej Europie Wschodniej opublikował swoją analizę pt. "Rosja była obok od zawsze. Państwa bałtyckie od dekady przygotowują się do konfliktu z Rosją".
Pisze: "Nagłówki europejskich gazet prześcigają się w przewidywaniach, kiedy Rosja zaatakuje państwa NATO. Padają konkretne daty – za trzy lata, za pięć. Optymiści mówią o dekadzie. Komentatorzy analizują, ile zostało nam czasu i jak ta wojna może wyglądać. (...) Czy Litwa, Łotwa i Estonia powinny już teraz wpadać w panikę i dlaczego tego nie robią".
Dlaczego?
Ekspert OSW analizuje, że rządy państw bałtyckich podjęły dekadę temu strategiczną decyzję o długofalowych planach inwestycji we własną obronność. Że mają charakterystyczną determinację, której brakuje dziś w Starej Europie.
"To, co dla społeczeństw niektórych państw UE wydaje się absurdem – zwiększanie wydatków na obronność, czasem kosztem innych sfer gospodarki – w państwa bałtyckich traktowane jest jako decyzja racjonalna i uzasadniona" – pisze.
"To jest dużo lepiej przygotowane niż u nas"
– Tam jest bardzo dobrze rozwinięty i przygotowany system obrony terytorialnej i cywilnej. Estończycy mają model wzorowany na modelu fińskim, czyli zintegrowanej obrony całego społeczeństwa. Bardzo podobnie wyglądają przygotowania łotewskie. A to oznacza, że gdy Rosjanie wchodzą na ich terytorium, natykają się nie tylko na opór sił zbrojnych, ale natychmiast zza każdego drzewa strzelają do nich partyzanci – mówi Jerzy Marek Nowakowski.
Jak mówi, chodzi też o wiedzę obywateli, jak zachować się w sytuacji kryzysowej.
– To nie jest tylko kwestia schronów. To również kwestia tego, czego my w Polsce nie mamy, czyli przygotowania tras ewakuacyjnych. Tego, że tam wiedzą, co robić w momencie, gdy będą przyjeżdżali Rosjanie. Kto ma się ukryć, kto ma zostać. To jest dużo lepiej przygotowane niż u nas. I pracują, żeby ten system był cały czas aktualizowany i sprawny – opowiada.
– Przywrócili powszechny pobór do wojska. Oni zdają sobie sprawę, że mogą się obronić tylko wtedy, gdy będzie opór absolutnie całego społeczeństwa. "Musimy być gotowi". To jest hasło zakorzenione w państwach bałtyckich – dodaje.
Ale, jak zauważa ekspert OSW, na Zachodzie powoli zaczynają "męczyć się" wojną rosyjsko-ukraińską, a państwa bałtyckie mimo inwestycji w obronność nigdy same nie będą w stanie się obronić.
"Tym, co potrzebne państwom bałtyckim i wschodniej flance, to jedność Sojuszu Północnoatlantyckiego" – czytamy.
Dlatego biją na alarm. I np. – jak czytamy – w wywiadzie dla łotewskiego portalu Delfi dowódca Łotewskich Narodowych Sił Zbrojnych Leonīds Kalniņš mówi wprost, że ostatnie doniesienia o zbliżającej się wojnie są właśnie adresowane do społeczeństw i polityków zachodniej Europy.
"Pogłoski o zbliżającej się wojnie Rosji z NATO mają na celu to, by niektóre społeczeństwa i państwa nie przeszły do porządku dziennego nad kwestią trwającej wojny i zagrożenia ze strony Rosji, jakie jest wyzwaniem strategicznym dla całego kontynentu" – analizuje ekspert.
Być może będzie to podburzanie mniejszości rosyjskiej. Być może będą to ograniczone działania wojskowe wobec tych krajów. W tej chwili trudno powiedzieć. Trzeba brać pod uwagę różne scenariusz. Ale niewątpliwie jest tak, że kraje bałtyckie są w wysokim stopniu zagrożone przez Rosję.
Jerzy Marek Nowakowski
b. ambasador
Te państwa przygotowują się w sposób systematyczny. Umacniają zdolności obronne, zwiększają wydatki na obronność, pojawiają się projekty, których celem jest zwiększenie bezpieczeństwa. Nie ma tam gorączki przygotowań, ale krok po kroku podnoszone są zdolności obronne.
Kazimierz Popławski
Przegląd Bałtycki
Niektórzy nawet wprost komunikują, że to samo, co mówią w Politico, czy w Bloombergu, nie jest skierowane do audytorium lokalnego. I Łotysze, Estończycy, Litwini mają się nie bać
Bartosz Chmielewski
OSW
Quiz
1 / 50 Na początek pytanie z kategorii geografia. Jakie miasto jest stolicą Liechtensteinu?
Fot. Michael Gredenberg / CC BY-SA / Wikimedia / https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Schlossvaduz.jpg