Śmiech prezesa PiS był szczery; śmiech, jakim zakończył podczas wieczoru wyborczego opowieść o tych, którzy "już składali nas do grobu", gdy tymczasem "wiadomość o mojej śmierci była cokolwiek przedwczesna". Była w tym śmiechu i nadzieja, i ulga.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Ulga, że mogło być wszak gorzej – PiS obawiał się, że dostanie mniej niż 30 proc. poparcia i utrzyma się tylko na Podkarpaciu – a jednak udało się zawrócić znad przepaści. Nadzieja, że skoro tak pokaźna jest baza wyborcza, tak przy tym karna i zmobilizowana, to nie wszystko jest stracone, a polityczny wiatr może się odwrócić, by powiać Prawu i Sprawiedliwości w żagle (nad zmianą nazwy ugrupowania, o czym przebąkiwano wcześniej, pewnie nikt się już nie zastanawia).
Dwa poprzednie wieczory wyborcze były dla Kaczyńskiego trudne. Ten parlamentarny z 2019 roku, choć przecież dawał mu drugą kadencję, to bez większości pozwalającej zmienić ustawę zasadniczą, a gwarantami utrzymania władzy uczynił Gowina i Ziobrę. – – Otrzymaliśmy dużo, ale zasługujemy na więcej – mówił wtedy, wyraźnie rozczarowany wynikiem, prezes.
Ten ubiegłoroczny był po prostu dotkliwym pożegnaniem z władzą, mimo urzędowego entuzjazmu oraz snutych wówczas rozważań, czy ten "naprawdę wielki sukces" da się może zamienić w kolejną kadencję. Mówiący to Kaczyński sam w to nie wierzył, podobnie jak ci, którzy go wówczas przy Nowogrodzkiej słuchali, a miny mieli cokolwiek rzadkie.
Kaczyński może mieć rację
Teraz okazało się jednak, że mimo poważnych obaw, wojska nie poszły w rozsypkę. Stąd ta autentyczna radość, wręcz śmieszny na pierwszy rzut oka i zważywszy na efekty (jednak strata, a nie zysk) triumfalizm, który skłonił opozycję do przywoływania w kontekście Kaczyńskiego króla Epiru, Pyrrusa ("Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a będziemy zgubieni"). Prezes PiS wie jednak swoje i – niestety dla Polski – może mieć w tych rachubach rację.
Po pierwsze, Kaczyński obronił swoje przywództwo. Zrobił to w trzech ruchach. Najpierw odwołał swoją zapowiedź rezygnacji z prezesowskiej funkcji na przyszłorocznym kongresie partii, czym ustabilizował sytuację wewnętrzną – pretendenci do schedy po nim znów muszą się uzbroić w cierpliwość.
Po drugie – wykazał się dużą odpornością podczas przesłuchania przed sejmową komisją śledczą do spraw Pegasusa. Posiedzenie trwało aż dziewięć godzin, co wymagało jednak niezłej kondycji (a tę podawano wcześniej w wątpliwość), w dodatku udało się Kaczyńskiemu przeprowadzić tę konfrontację na jego własnych warunkach, w czym duża zasługa słabo przygotowanych członków komisji.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Jak informował Instytut Badań Internetu i Mediów Społecznościowych: postawa Kaczyńskiego została uznana za "udaną grę z władzą", a narracja bańki PiS o "zwycięstwie" prezesa przebiła się także do głównego nurtu w sieci. Po trzecie wreszcie – wybory samorządowe i ucieczka spod topora.
Wyborczy wynik i palma pierwszeństwa są o tyle istotne, że ostatnie półroczne nie było dla PiS łatwe. TVP, czyli propagandowy pas transmisyjny do mas, została utracona; akcja z Wąsikiem i Kamińskim była przestrzelona, a rządzący na serio zabrali się za rozliczenia poprzedników.
To nie Kaczyński z Tuskiem narzucili Polakom ten podział
PiS, tak się przynajmniej mogło wydawać, nie miał pomysłu na ucieczkę do przodu, a prezes, gdziekolwiek się pojawiał, tam włączał dobrze znaną, zdartą wręcz płytę o Polsce, która za chwilę nie będzie już Polską, tylko "terytorium zamieszkiwanym przez Polaków", zarządzanym przez Berlin (w weekend mówił o tym zresztą znów, tym razem w Stalowej Woli, dorzucając podziękowania dla wyborców, którzy "byli jak stal, nie przestraszyli się, nie ulękli, nie załamali tym szerzonym zastraszaniem" i zagłosowali na PiS). Okazało się jednak, że ludzie, zgodnie z prawem inżyniera Mamonia, lubią melodie, które już raz słyszeli.
Ale jest w tym zasłuchaniu coś więcej. Po prostu PiS jest emanacją pewnej części naszego społeczeństwa. Jeśli nie byłoby PiS-u, to jakaś inna partia lub partie o tym samym kolorycie i zestawie zwrotów organizowałaby tę część masowej wyobraźni, Polski katolickiej, konserwatywno-nacjonalistycznej, której obce lub nawet wstrętne są progresywne hasła sił liberalno-lewicowych. To nie Kaczyński z Tuskiem narzucili Polakom ten podział. On istniał, a oni go zagospodarowali.
Dlatego elektorat PiS nie znika, nie cofa się, nie wątleje, a Kaczyński, jako wciąż polityk wagi ciężkiej, ma do niego kod dostępu. Co wcale nie oznacza, że nad Nowogrodzką nigdy zmierzch nie zapadnie. Kaczyński ma po prostu swoje lata i siłą rzeczy nie jest politykiem przyszłościowym.
Wielką niewiadomą jest, w jakiej będzie formie na kampanię wyborczą w 2027 roku, czyli za trzy i pół roku. Zaś po jego wycofaniu się z polityki, raczej nie dobrowolnym, lecz przymusowym, spowodowanym na przykład utratą sił lub zdrowia, PiS ma przed sobą niemal pewny czas dezintegracji i chaosu. Kaczyński umocnił się zatem na dziś, ale nie wiemy, czy na jutro.
Jedno jest pewne: trzeba doceniać przeciwnika, bo jego lekceważenie i na wojnie, i w polityce, zawsze srogo się mści. Tym bardziej że rzecz nie dotyczy pojedynczego człowieka, tylko struktury naszego społeczeństwa, jego poglądów i lęków, a te nie znikną.