Kupowanie używanego samochodu to niełatwa sprawa i może obfitować w szereg niesamowitych sytuacji. Przekonał się o tym pewien Pan, który postanowił podzielić się z Czytelnikami naszego działu swoim doświadczeniem. Poniżej przytaczamy treść jego listu.
Chciałem się z Wami i Waszymi Czytelnikami podzielić swoimi doświadczeniami, które dotyczą kupowania samochodu. Otóż pewnego dnia żona zaskoczyła mnie jak Brewster Gołotę i powiedziała, że ma dość podróżowania autobusem, wystawania na przystankach zimą, lubieżnych autobusowych ocieraczy i ludzi, zaglądających jej przez ramię do czytanej gazety. Błyskawicznie przeanalizowałem problem i poradziłem jej rower (sam z niego wówczas korzystałem), ale kłótnia, która po mych słowach wybuchła, przypominała krótki, ale bardzo intensywny konflikt zbrojny. Uległem, kiedy głos żony osiągnął poziom, w którym szklanki w segmencie zaczęły niebezpiecznie drżeć. Wykopałem puszeczkę z ogrodu, w której odkładałem pieniądze na złote lata emerytury, a kiedy żona spojrzała na mnie podejrzliwie, przyniosłem jeszcze nieco banknotów, które ukrywałem pod pościelą. Tak zebraliśmy kapitał. Teściowa odmówiła dofinansowania ważnej dla rodziny sprawy. Powiedziała, ze za obiady liczymy jej jak w najlepszej restauracji i na tym koniec.
Wyboru samochodu postanowiłem dokonać sam, w końcu uważam się za człowieka inteligentnego, bardzo męskiego i głowę rodziny. Kiedy to powiedziałem, żona brutalnie zdyskredytowała mnie na oczach całej zebranej rodziny (córka, syn, teściowa), twierdząc obraźliwie, że skoro wbicie gwoździa w ścianę to dla mnie sztuka nieosiągalna, to tak skomplikowana maszyna jak samochód z pewnością mnie przerośnie. I dlatego żona zadecydowała, że w wyborze auta pomoże nam szwagier Waldek.
Szwagier Waldek to człowiek, który w całej naszej rodzinie uznawany jest za mistrza techniki i technologii. Potrafił sam zrobić szafkę pod umywalkę, sam naprawia auto i smaży kotlety, ze starej opony zrobił kwietnik przed domem a z lodówki dom dla królików. Z takim chłopem to żaden kryzys nie straszny!
Szwagier Waldek dość szybko pojawił się w naszym domu. Od samego wejścia zadenuncjował, że sprawa nie jest prosta i nie będzie łatwo. Kiedy jednak ze łzami w oczach zapytaliśmy, czy pomoże, odparł, że tak. Potem dokręcił żarówkę w lampie, spryskał jakimś olejem zawiasy w drzwiach czym rozwiązał problemy, z którymi nasza rodzina borykała się od miesięcy.
Godzinę później wyruszyliśmy do największego komisu samochodowego, jaki mieści się w naszym mieście. Było z czego wybierać, albowiem na placu stało ponad dwieście aut. Z racji tego, że dzień był wolny, a w pobliżu znajdował się i kościół i hipermarket, chętnych do kupna nie brakowało. Co najmniej kilkadziesiąt osób przechadzało się pomiędzy rzędami równo poustawianych aut.
Szwagier wypiął dumnie pierś i skierował swe kroki do wybranego auta, nucąc pod nosem jakąś bawarską pieśń biesiadną.
- Niemiec w dieslu – oznajmił, kiedy zatrzymał się przez samochodem – Mało pali, a wy skąpi jesteście, to dla was będzie idealny. Niemiecki, solidny. Wiecie. Ordnung mas zejn czy cuś.
- Kolor nieładny – powiedziała żona – I tapicerka jakaś zapaprana.
Natychmiast obok nas pojawiło się dwóch pracowników komisu.
- Samochód z Niemiec sprowadzony, świeżutki, czysty, nie bity. Właścicielem w Niemczech był emeryt, tylko do kościoła jeździł, czasami do sklepu i do lekarza. W Polsce właściciel tylko kilkaset kilometrów przejechał. Pierwszy właściciel. Pierwszy w Polsce, oczywiście.
Szwagier zrobił zagadkową minę i kazał uruchomić pojazd. Potem wsłuchał się w melodię silnika niczym audiofil w koncert symfoniczny. Zamknął oczy a mięśnie jego twarzy drgały wraz z każdym odgłosem pracującego diesla. Nagle niczym dyrygent wzniósł rękę w górę i pracownik komisu wyłączył silnik.
- Klasa, nie? – jeden ze sprzedawców przyjaźnie klepnął szwagra w plecy.
- Koło dwumasowe tłucze, niczym lud pierwotny w tam tamy w lesie – powiedział szwagier Waldek, wywołując konsternację u sprzedawców – Turbo gwiżdże jak stara lokomotywa. Zatarte. Do wymiany. Właściciel auta pewnie jeszcze najtańsze paliwo lał, zatem wtryski zapchane jak stary zlew. Złom! Idziemy dalej!
Zauważyłem, że słowom szwagra zaczęły przysłuchiwać się dwie rodziny, które też chodziły po placu.
Przeszliśmy dwa auta dalej. Szwagier spojrzał na czerwone cudeńko i zaczął nucić pod nosem „El Amor” Julio Iglesiasa.
- Kolor ładny i tapicerka całkiem, całkiem – oznajmiła żona.
Mnie też się podobał. Szwagier miał jednak inne zdanie.
- Hiszpan – powiedział, cmokając pod nosem – Wino, tapas, kobiety, śpiew i sjesta. Idziemy dalej.
Szwagier doskonale wie, co i jak, więc nie warto się z nim sprzeczać.
Przeszliśmy do następnego auta.
- Szwed! – powiedział z uznaniem szwagier – Dobra blacha, bezpieczny. Kombi. Wszyscy byście weszli, a jeszcze z tyłu ile można napakować. Trwały jak cholera.
Nadzieja znów wróciła do serc pracowników komisu.
- Idealne rozwiązanie dla rodziny. Perfekcja. Temperament. Ponadczasowy wygląd. Bezwypa
- Dzwon był! – przerwał nagle szwagier, który badał profil tylnych drzwi, śpiewając pod nosem „The winner takes it all” Abby – Tu malowali i drzwi nowe wstawili. Odcień źle dobrany. Lakiernik ślepy, albo na farbie oszczędzał.
Ruszyliśmy dalej. Przodem kroczył szwagier dumny niczym profesor akademicki. Za nim szli, spoglądający co chwilę na siebie pracownicy komisu. Potem ja z żoną, a za nami połowa osób, które oglądały wcześniej auta w komisie.
Szwagier zatrzymał się przed niewielką terenówką. Przypatrywał się jej przez chwilę, podśpiewując głośno „Миллион алых роз” Ałły Pugaczowej.
- Rusek – powiedział – Nie do zajeżdżenia. Jakbyście pojechali w rodzinne strony, to by was wyciągać nie było trzeba bo wszędzie wjedzie.
- Waldek daj spokój – powiedziała żona, rozglądając się uważnie dookoła – Chcesz, żeby nas rodzina wyklęła? Putin, te sprawy…
Szwagier pokiwał głową ze zrozumieniem.
- "Миллион, миллион, миллион алых роз, Из окна, из окна, из окна видишь ты" - zaśpiewał niewinnym głosem i ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu wymarzonego auta..
Szliśmy tak co najmniej kilkadziesiąt metrów. Szwagier stanął w miejscu przed białym autem i zaczął nucić pod nosem „Malovany dzbanku” Heleny Vondraczkowej.
- Czech – powiedział, patrząc na białe auto – Niezły. Piwo mają dobre to i auta dobre robią.
- Używany przez pierwszego właściciela – nieśmiało odezwał się jeden z pracowników komisu, ale szwagier zaraz mu przerwał.
- Poflotowy – oznajmił – Z pół miliona kilometrów nabite przez przedstawicieli handlowych, z których żaden auta nie szanował. Idziemy dalej.
Obok Czecha stał Francuz. Był ładny i ładnie utrzymany, ale szwagier przestrzegł, że mamy ręce niedelikatne, więc zaraz przełącznik zespolony pod kierownicą urwiemy, a poza tym zawieszenie za delikatne i uszczelki uszkodzone, zatem woda do środka się dostawała, co zdaniem szwagra miało spowodować woń paskudną spod wycieraczek i wykładziny. Odeszliśmy zatem, słuchając, jak szwagier śpiewa niczym Gilbert Becaud o jakiejś Nathalie. Za nami szli już niemal wszyscy, którzy znajdowali się na terenie komisu. Jego pracownicy nie mogli już ukryć zdenerwowania.
Przeszliśmy dalej. Szwagier zatrzymał się przy japońskim aucie. Oglądał je i oglądał i nic nie mógł znaleźć. Może zdenerwował się na to, że nie mógł znaleźć odpowiedniej piosenki? W końcu oświadczył, że japońskie auto jest po prostu nudne. Poszliśmy dalej. Przy takim ekspercie czuliśmy się naprawdę pewnie.
Nudno przestało być przy niebieskim kompakcie.
- Koreańczyk – powiedział wesoło szwagier i zrobił takie Gangnam Style, aż zrobiło się czarno od kurzu.
Pracownicy komisu odzyskali energię.
- Bezwypadkowy…
- Wypadkowy – zaprzeczył szwagier – Szczeliny pomiędzy blachami takie, że palec można włożyć.
- Wszystko działa…
- Nie działa – oznajmił wesoło szwagier, wziął kluczyk, wsiadł za kierownicę i odpalił silnik.
- Obroty spadają jak dochody upadającej firmy – powiedział – Silniczek krokowy do wymiany. Układ wydechowy tłucze tak, jakby poprzedni właściciel go na drutach podwiesił ze skąpstwa. Idziemy.
- “Whop, Whop, Whop, Whop! Oppan Gangnam Style”! – zaśpiewał jeszcze raz szwagier, wysiadając z auta - "Ttwineun nom geu wi-e naneun nom baby baby!
Naneun mwol jom aneun nom!"
Przed nami pozostał już tylko jeden ciekawy okaz. Zielony, mały samochodzik miejski.
- „Lasciatemi cantare, con la chitarra in mano, lasciatemi cantare, sono un italiano” – zaśpiewał szwagier i przystąpił do oględzin.
Pracownicy komisu byli czerwoni na twarzach ze złości. Wokół nas zgromadziło się kilkadziesiąt osób.
Robiło się naprawdę niebezpiecznie. Szwagier nic sobie nie robił z całej sytuacji.
- „Buongiorno Italia col caffe' ristretto, le calze nuove nel primo cassette, con la bandiera in tintoria, e una 600 giu' di carrozzeria” – śpiewał dalej, nawet wtedy, gdy położył sie pod samochodem.
Żona złapała mnie za rękę, pracownicy z komisu otarli sobie pot spływający po twarzach, słyszałem, jak ktoś z tyłu głośno wzdycha.
- Teoretycznie wszystko jest dobrze – powiedział po chwili szwagier.
Słyszałem jak kilkanaście osób westchnęło głośno.
- Ale nie do końca – zaskoczył szwagier i wskazał na jedno miejsce w karoserii auta.
Nacisnął mocniej palcem i zrobił w karoserii dziurę.
- Karoseria mocna co najwyżej jak lazania. Wszystko zeżarte przez rdzę. Kto wam panowie te samochody do komisu oddaje? Bierzecie je z wyprzedaży?
Trudno opisać, co się działo dalej. W każdym razie doszło do bójki i przyjechała policja. Gdy wracaliśmy do domu, obity szwagier mruczał pod nosem jakąś pieśń patriotyczną, a my z żoną „Kiedyś cię znajdę” Reni Juzis, mając na myśli nasze wymarzone auto.
Samochód, Drodzy Czytelnicy, kupiliśmy tydzień później. Na sąsiedniej ulicy, od człowieka w średnim wieku. Sprawdziliśmy jego stan techniczny w pobliskim warsztacie a legalność w najbliższej placówce policji. Kupiliśmy bez pomocy szwagra. Ten obraził się na nas na śmierć i życie, za to, że nie poprosiliśmy go o pomoc i mądre rady. A my jeździmy i jesteśmy zadowoleni.