Zamach na słowackiego premiera i wchodząca w decydującą fazę kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego, w której na porządku dziennym są wzajemne zarzuty o agenturalność, sprowokowały marszałka Sejmu do wysłania w nasz piękny kraj gołąbka pokoju.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Gołąbek przybrał postać orędzia, w którym Szymon Hołownia nawoływał do zakończenia trwającej od dwóch dekad wojny polsko-polskiej. – Podział na dwie Polski walczące z sobą na śmierć i życie, polaryzacja, eskalacja agresji (…) w długim terminie wykrwawiają nasz kraj, zamiast budować jego siłę – mówił z ekranów telewizorów, być może ze szlachetnych pobudek, choć motywowany był raczej politycznie.
Trzecia Droga usiłuje wyrąbać sobie jakiś fragment terytorium pomiędzy PO a PiS i niezmienne, od samego początku politycznego zaangażowania Hołowni, jest to prowadzone w duchu przełamywania bipolarnego układu sił na polskiej scenie politycznej. To znaczy: prób przełamywania, bo przełamania ani widu, ani słychu.
Opowieści Hołowni, także z przywołanego orędzia, o tym, jak wielu Polaków jest już straszliwie zmęczonych politycznym starciem gigantów, nie znajdują pokrycia w rzeczywistości.
W wyborach parlamentarnych na PiS i KO padło łącznie aż 66 proc. głosów (w 2019 roku - 71 proc.), do sejmików wojewódzkich niewiele mniej, prawie 65 proc. Całej reszcie brakuje tlenu i kręci się wokół kilku lub co najwyżej kilkunastu procent poparcia. Przez ostatnie lata alternatyw dla PiS i PO naprawdę nie brakowało, tylko jakoś żadna nie osiągnęła poziomu poparcia zbliżonego do formacji Kaczyńskiego i Tuska, nie mówiąc o definitywnym zdetronizowaniu jednej lub drugiej. Bo to obie te formacje wciąż najlepiej zagospodarowują dwa wielki społeczne zbiory, jeden liberalno-lewicowy, drugi konserwatywno-nacjonalistyczny.
Można się na to zżymać, ale naiwnością byłaby wiara, że da się to łatwo przełamać. Nadzieja umrze ostatnia, ale umrze. Podobnie jak nadzieja na zakończenie wojny polsko-polskiej.
Kto to powiedział?
Taki cytat w tym wątku: – Nie trzeba nam dzisiaj w Polsce żadnej wojny, potrzebna jest spokojna rozmowa o Polsce, (...) w której nie traktuje się politycznego konkurenta jako wroga, tylko jako partnera, którego chce się pokonać w wyborach, ale nie chce się niszczyć. Polsce potrzebny jest wzajemny szacunek uczestników życia publicznego, rozmowa o polskich sprawach - w wielu miejscach potrzebny jest kompromis.
I zagadka: kto to powiedział? Bo akurat nie Szymon Hołownia.
Otóż Jarosław Kaczyński. W 2010 roku, w trakcie kampanii prezydenckiej, toczonej po katastrofie smoleńskiej, także w maju, na spotkaniu z wyborcami w Zakopanem. Był to ze strony prezesa, a właściwie jego sztabowców (którzy dziś są po stronie KO, jak np. Joanna Kluzik-Rostkowska czy Paweł Poncyljusz) zwrot taktyczny, mający mu przynieść wyborców centrowych, zmiękczonych jego rzeczywistą osobistą tragedią (Kaczyński prowadził przecież kampanię w żałobie) i wykreowaną zmianą sposobu politycznego bycia. Kaczyński łagodny, koncyliacyjny, łączący – taki był ten obrazek, który ledwo przetrwał do przegranej przez Kaczyńskiego drugiej tury z Komorowskim.
A zatem były już apele o zakończenie wojny polsko-polskiej wykorzystywane w ściśle określonym celu politycznym. Tak należy czytać orędzie lidera Polski 2050, jako element strategii kampanijnej przed wyborami do PE, i przed wyborami prezydenckimi.
Hołownia wciąż pragnie być prezydentem, ale świat nie ma dla niego dobrych wieści. W sondażu przeprowadzonym dla WP, marszałek nie wchodzi do drugiej tury, bo tam rywalizują Trzaskowski z Morawieckim. Zaś jeśli "zaszczyt, prestiż, żyrandol, pałac i weto" zainteresują Donalda Tuska, to wiadomo, że Hołownia w ogóle nie podejmie tej rękawicy. Na razie jednak walczy w duchu depolaryzacji, na którą jednak w ogóle nie mają ochoty główni aktorzy na naszej scenie politycznej.
Mobilizacja elektoratu
Polaryzuj lub giń – to strategia i Tuska, i Kaczyńskiego. Na sondażowe remisy z PiS, Koalicja Obywatelska, która w kampanii przed jesiennymi wyborami do parlamentu obiecywała nam wszak "pojednanie" (po rozliczeniu i ukaraniu winnych nadużyć), zareagowała dwutorowo. Po pierwsze, intensyfikacją wojennej narracji przez Donalda Tuska, zapewne z nadzieją na efekt flagi (wystraszone społeczeństwo gromadzi się wokół aktualnie rządzących).
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Po drugie, oskarżeniami o prorosyjskość wysuwanymi wobec PiS (słynny już spot z trupimi czaszkami). PiS, jak można się było spodziewać, odwinął się błyskawicznie i w tym samym stylu, zdjęciami Tuska z Putinem. Zresztą, partia Jarosława Kaczyńskiego ma wyjątkowo bogate doświadczenie w robieniu z przeciwników politycznych agentów obcych sił, vide: dziadek z Wehrmachtu sprzed niemal dwudziestu lat. Potem już poszło.
Obie formacje aspirują do pierwszego miejsca na mecie wyborów do Parlamentu Europejskiego i traktują ten mecz śmiertelnie poważnie. Dla Kaczyńskiego byłoby to dziesiąte zwycięstwo z rzędu. Dla Tuska odzyskanie dla PO koszulki lidera równo po dekadzie oglądania – z bliższej lub dalszej odległości – pleców Kaczyńskiego. Stąd ta bezpardonowość, z nadzieją na maksymalne zmobilizowanie swojego elektoratu, by ten ochoczo i bez zbędnej zwłoki ruszył do urn.
Liczą się tylko oni, Tusk i Kaczyński
Ale polaryzacja jest sposobem na życie nie tylko tu i teraz. Jak mówił prof. Antoni Dudek książce "O dwóch takich, co podzieliły Polskę": "Nie jest jasne, w którym momencie oni uświadomili sobie, że właśnie odkryli fenomenalny mechanizm zarządzania sceną polityczną, sprawiający, że jak jeden z nich rządzi, to ten drugi jest liderem opozycji. To się przez te wszystkie lata znakomicie sprawdzało".
Liczą się tylko oni, Tusk i Kaczyński. Reszta jest istotna, wszak PO może rządzić tylko dzięki szablom Trzeciej Drogi i Nowej Lewicy, tak jak Kaczyńskiemu sejmową większość dawała Suwerenna Polska, ale nie na tyle, by aspirować do rządzenia i realnie zagrozić KO lub PiS. Mogą być jedynie towarzyszami ich podróży, ale nie rozdającymi karty. Nic dziwnego, że taki stan rzeczy odpowiada i PiS, i PO.
A że, i tu wracamy do początku, podzielenie się przezeń lwią częścią wyborców jest nie tylko rezultatem marketingowych sztuczek podsycających polaryzację, ale przede wszystkim odzwierciedleniem naturalnego podziału polskiego społeczeństwa, to opowieści o depolaryzacji są jak bajki o żelaznym wilku.
Niestety, bo doszliśmy już do tego niebezpiecznego poziomu, kiedy podział i spór doprowadziły do wzajemnych oskarżeń o zdradę, a trudno o wytoczenie potężniejszego działa przeciwko rywalowi niż takie właśnie oskarżenie. Zdrada bowiem wyrzuca automatycznie ze wspólnoty narodowej, co akurat widzimy na przykładzie byłego sędziego, afirmującego w Mińsku reżim białoruski, o którym mówi się u nas wyłącznie ze wstrętem i nie przebierając w słowach. Gdyby zechciał na ojczyzny łono wrócić, czeka go nawet dożywocie i całkowity brak zrozumienia.
Kiedy politycy oskarżają się o agenturalność, to też próbują wypchnąć przeciwnika – symbolicznie – poza nawias i samemu zostać na placu boju. Na razie jednak wszyscy siedzimy w tym samym dużym pokoju – oni, walczący i my, widownia. Bo polaryzacja wciąż nie osiągnęła u nas, na szczęście, swojego maksimum, czyli zorganizowanej i masowej przemocy. I oby nigdy nie.