Czarnecki. Lichocka. Wąsik. Bielan. Obajtek. Kamiński. Kurski. Listy PiS na pierwszy rzut oka wyglądają tak, jakby prezes Kaczyński chciał opinię publiczną i wyborców, w tym także własnych, spoliczkować. Poza tym: czy ktoś spodziewał się po PiS czegoś innego? To pytanie retoryczne. Zostawmy zatem tę formację na boku. Spójrzmy na listy KO.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Wiemy przecież, że od zawsze modus operandi Nowogrodzkiej to selekcja negatywna: im gorzej, tym lepiej. A i elektorat tego właśnie chce, na tych ludzi, skompromitowanych choćby pospolitym złodziejstwem, karnie zagłosuje. PiS weźmie swoje w wyborach do PE, co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
Poza tym: czy ktoś spodziewał się po PiS czegoś innego? To pytanie retoryczne. Zostawmy zatem tę formację na boku. Spójrzmy na listy KO.
Entuzjazmu wśród wyborców próżno szukać. Wręcz przeciwnie, w pierwszej dobie po ujawnieniu kandydatów Instytut Badań Internetu i Mediów Społecznościowych zwracał w swych analizach uwagę na negatywne emocje dotyczące obsadzenia na listach w roli "jedynek" obecnych ministrów rządu Donalda Tuska (Sienkiewicz, Budka, Kierwiński).
Czytaj także:
Wzmianki pozytywne były obecne niemal wyłącznie wśród tzw. Silnych Razem, czyli najtwardszego elektoratu, wręcz wielbicieli premiera.
Co poszło nie tak?
Po pierwsze, zły był czas. W chwili, gdy Donald Tusk prezentował jedynki KO w wyborach do PE, na sali plenarnej Sejmu Adam Bodnar przedstawiał informację dotyczącą skali inwigilacji obywateli przez państwo PiS. Mówił do niemal pustych ław.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
To, że politycy formacji Jarosława Kaczyńskiego nie byli zainteresowani tym, jak służby nielegalnie podsłuchiwały, np. ich konkurentów do władzy trakcie kampanii wyborczej, to oczywiste. Ale że swoją obecnością nie wzmocnili wagi tej afery politycy niedawnej opozycji, to budzi co najmniej niezrozumienie. Bo symbole są w polityce ważne.
Po drugie, do Brukseli ruszyli ministrowie, wiceministrowie, posłowie, szefowie ważnych komisji, w tym śledczych. Dosłownie: kto żyw. Przed chwilą opowiadali wyborcom o chęci naprawy Polski po ośmiu latach jej dewastowania przez PiS, teraz raptem okazuje się, że zapał do ciężkiej pracy zmalał.
Czy można pracować na rzecz kraju w PE? Oczywiście. Ale nikt nie jest w stanie udowodnić, że będąc jednym z 720 europosłów, ma się na rzeczywistość wpływ większy niż będąc szefem ważnego resortu. To jako minister kultury, spraw wewnętrznych czy aktywów państwowych ma się najszersze możliwości działania i oddziaływania na otoczenie. Jest to rzecz bezdyskusyjna. Zostając europosłami obecni ministrowie zmniejszają swoją władzę i zakres wpływu, tracą dużą część sprawstwa i efektywności.
Czytaj także:
Po trzecie, także opowieści o konieczności wysłania do PE "najlepszych ludzi" brzmią zastanawiająco. Bo, logicznie rzecz ujmując, skoro ci najlepsi jadą do Brukseli, to do resortów wejdzie drugi lub trzeci szereg? Czy naprawdę PO ma tak krótką ławkę, że musi obracać na listach wyborczych wciąż tymi samymi ludźmi? Czy to mądre, że ministrami zostaje się na cztery miesiące?
Przecież następcy będą zaczynali niemal od początku - muszą ukształtować sobie grono najbliższych współpracowników oraz zapoznać się z resortem. Pod pręgierzem krytyki stał, i słusznie, dwutygodniowy rząd Mateusza Morawieckiego, ale teraz mieć możemy czteromiesięczny rząd Tuska, tak wiele wakatów może się w nim pojawić - startują przecież ministrowie i wiceministrowie innych ugrupowań, wchodzących w skład koalicji 15 października.
Urlopy na czas kampanii?!
Na dodatek słyszymy, że wiceministrowie dostaną urlop na czas kampanii i - jeśli się im nie powiedzie w wyborach - to wrócą do resortów. Z wypowiedzi polityków wynika też, że - planując już wcześniej start do PE - startowali do Sejmu i wchodzili do resortów, bo przecież "nie było wiadomo, jak się wszystko potoczy". Czyli mamy tu klasyczne ubezpieczanie własnych tyłów, trzymanie wielu srok za ogon.
Zapowiadana - przed raptem kilkunastoma dniami przez premiera rekonstrukcja rządu - musiała przyspieszyć. Najpierw Tusk mówił o drugiej połowie czerwca, teraz to 10 maja. Zresztą np. minister Sienkiewicz od razu po ogłoszeniu list podał się do dymisji. To nie jest łatwa i szybka operacja - gabinet współtworzą trzy podmioty koalicyjne, nowych ludzi trzeba będzie przedyskutować i uzgodnić.
***
Rozwiąż nasz quiz!
***
Byłoby wskazane, by przy okazji spróbować ten największy w historii III RP rząd - liczący 115 osób - odchudzić. Ale też nie mieszać władzy wykonawczej z ustawodawczą, co widzimy obecnie. Wśród 27 członków Rady Ministrów (premier plus 26 ministrów) jest 23 posłów, i to jest zrozumiałe, wszak minister to funkcja polityczna. Ale do tego dochodzi jeszcze 35 posłów - wiceministrów.
Jak zatem Sejm ma sprawować kontrolę nad rządem, skoro właściwie sam jest rządem? Z 248 posłów obecnej koalicji jedna piąta jest w rządzie - czy da się porządnie wypełniać mandat poselski z doskoku? Czy naprawdę potrzebnych jest po pięciu, nawet siedmiu wiceministrów w resortach? Czy jest dla tej liczby inne uzasadnienie, jak tylko "dowartościowanie" funkcją przedstawicieli każdego środowiska, które współtworzy rząd?
Donald Tusk ma cel: chce przeskoczyć PiS i wygrać najbliższe wybory. Kolejne pierwsze miejsce PiS znowu poda tej partii, podobnie jak pyrrusowe zwycięstwo w wyborach samorządowych, tlen, wzmocni nadwątlone utratą władzy siły.
Stąd listy do PE miały być mocne, oparte na "nazwiskach", bo w tej elekcji okręgi są duże i stąd znana jest siła nazwisk, rozpoznawalnych na poziomie ogólnokrajowym. Trudno oprzeć się wrażeniu, że efekt nie jest jednak taki, jaki był zakładany. PiS bałamutnie krzyczy o "ucieczce szczurów z tonącego okrętu", ale i wyborcy Platformy mają wątpliwości. Bo listy PO wyglądają jak exodus.