Porównałam ceny biletów za pociąg i samolot i mam jedną refleksję. Ktoś chyba ma nas za kretynów
Alicja Cembrowska
30 maja 2024, 06:33·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 30 maja 2024, 06:33
Od kilku dni w głowie pęcznieje mi myśl: PKP to kwintesencja januszowania w biznesie. Po dostawcy jednej z najważniejszych usług komunikacyjnych w kraju spodziewałabym się bardziej zaawansowanej strategii niż skrajnie absurdalna podwyżka cen biletów i wzruszanie ramionkami, że tory były złe, a energia coraz droższa, więc przykro nam Areczku. Pociąg dla zarządu, a dla ciebie... No właśnie, co? Pielgrzymki piesze?
Reklama.
Reklama.
Przejażdżka premium
W ostatnim miesiącu trzy razy musiałam skorzystać z PKP, żeby przemieścić się z punktu A do punktu B. Jechałam z Warszawy do Krakowa, Katowic i Gdyni – to dobrze mi znane kierunki, z którymi od lat związana jestem osobiście i zawodowo. Gdybym obecnie musiała jeździć tam tyle, co kilka lat temu – i ja, i moi pracodawcy, musielibyśmy poważnie rozważyć opłacalność takiego przedsięwzięcia.
Użyłam słowa "musiałam", ale może od razu podkreślę, że też chciałam – zawsze lubiłam jeździć pociągami, więc PKP było moim pierwszym wyborem od lat. Pamiętam stare maszyny z drzwiami, które trudno otworzyć, brak miejscówek, godzinne podróże na stojąco i zadymione toalety bez czujników dymu.
Bez wątpienia przyjemnie obserwuje się coraz wyższy standard – nie tylko w kontekście estetycznym, ale również funkcjonalnym, bo miło mieć dostęp do gniazdka z prądem i siedzieć na wygodnym siedzeniu – ale ostatnie wizyty na stronie internetowej przewoźnika z przyjemnością nie miały wiele wspólnego.
Wiem, że za komfort i wygodę trzeba płacić, ale czy naprawdę podwyżki musiały być aż tak drastyczne? Rozumiem modernizacje, inflacje, rozwoje, halucynacje i takie sytuacje. A i podwyżki nie są sprawą z wczoraj – media informowały o nich już w styczniu 2023 roku. Ceny wzrosły o niemal 18 proc. dla przewozów Express InterCity Premium (EIP); 17 proc. dla Express InterCity; 12 proc. dla TLK. Czyli za pociąg z Warszawy do Krakowa, Gdyni czy Katowic mogę zapłacić 68 lub 72 zł, ale też 149 i 169 zł. Z tak szerokim wachlarzem możliwości nie miałabym najmniejszego problemu, gdybym w tej kwestii realnie miała wybór.
Wybór tylko pozorny
Obecne rozkłady wybór jednak wykluczają. Podam przykład z trasy Warszawa Centralna – Kraków Główny (rozkład z 27 maja). Jeżeli chciałabym pojechać rano względnie tanim pociągiem to albo muszę wstać na 5:36, albo celować w kurs o 9:21. Następny pociąg za 72 zł jedzie dopiero o 13:33 (i w tym przypadku to TLK ze znaczną różnicą czasową – do Krakowa jedzie niemal 4 godziny!). Po tej godzinie pięć kolejnych kursów to propozycje za 169 zł.
To chore, że lot samolotem do innego kraju mogę mieć za 40-50 zł, a najtańszy pociąg na trasie Warszawa Centralna – Kraków Główny (halo, to główne polskie miasta!!!) kosztuje 68 zł i jedzie tylko o 9:21 i wieczorem (o 19:46, 20:29 i 22:24).
Do godziny 20:00 mamy zatem trzy możliwości za mniej niż 100 zł i dwanaście (!) za 169 zł. Fajny mi wybór. Jeżeli w dwie strony wybrałabym opcję na bogato, zapłaciłabym 338 zł. W jednym miesiącu miałam dwie takie trasy – czyli 676 zł. Za tyle kupiłam cztery bilety lotnicze na Sycylię (lot w marcu). Do Bolonii i Mediolanu dolecę za 49 zł.
Dodam jeszcze, że argument o tym, że najdroższy pociąg jest najszybszy i najbardziej komfortowy, jest nietrafiony – InterCity za 72 zł jest równie ładny i jedzie niemal tyle samo (kilka minut raczej nie robi różnicy). I zapewne dlatego jest oblegany i można sobie w nim przypomnieć, co to znaczy podróżowanie na stojąco (pozdrowienia dla towarzyszy niedoli na trasie Gdynia – Warszawa).
Zapytałam kilku osób, co o tym myślą. Starsi znajomi, którzy zarabiają raczej więcej niż mniej, wzruszyli ramionami, że tak to już jest – wszystko drożeje. Ci, którzy mają bardziej ograniczony budżet, niedawno skończyli studia i dopiero stawiają pierwsze kroki na rynku pracy (lub są, jak ja, freelancerami o zmiennym zakresie rozgarnięcia) – załamali ręce.
Dla nich obecnie podróż pociągiem to wyzwanie – przede wszystkim finansowe, ale też organizacyjne. Nieraz muszą zmienić plany, by jechać tańszym pociągiem. Nie dlatego, że chcą czy mają ten mityczny wybór – muszą, bo na droższą opcję ich zwyczajnie nie stać. Od kilku osób usłyszałam, że podróż z PKP powoli staje się luksusem dla nielicznych. I coś w tym jest.
Piszę o osobach młodych, chwilę po studiach, bo kilka dni temu miałam okazję spotkać się z większą grupą i o to wypytać, ale przecież wiemy, że nie dotyczy to tylko ich. Tak wysokie ceny są po prostu wykluczające i dzielące.
W zeszłym roku rozmawiałam z organizatorką, nazwijmy ją Basią, darmowych warsztatów rozwojowo-edukacyjnych dla młodzieży i studentów z całej Polski. Fundacja zapewnia miejsce do spania i zwrot kosztów podróży, więc to super okazja dla tych, którzy jeszcze sami nie zarabiają lub zarabiają niewiele. Okazało się, że wiele osób nie mogło kliknąć "kup" na stronie PKP. Nie mieli pieniędzy. Prosili, żeby zamiast "zwrotu", fundacja kupiła im bilet.
To przykre, ale jest w tym wszystkim jeszcze jeden upiorny wątek.
Srekologia na pokaz
Ceny biletów nie wkurzyły mnie tak, jak elaboraty o ekologii, śladzie węglowym i ratowaniu planety. We wspaniałych i szybkich pociągach czas umilają nam ekrany, a na nich równie wspaniałe wyliczenia emisyjności i zachęty, żeby wybrać pociąg, bo pociąg jest ekologiczny, a samolot czy samochód – na pewno mniej.
Super. Coraz częściej mam wrażenie, że politycy i firmy mają ludzi za kretynów. Oczekuje się od nas racjonalnych, ekologicznych i zrównoważonych wyborów, jednocześnie stawiając nas pod ścianą. Rzuca nam się w twarze oczekiwaniami i raportami mrożącymi krew w żyłach, a za chwilę dostajemy kolejne przykłady, że zarówno partie polityczne, jak i instytucje mają gdzieś ułatwianie ludziom realizowania celów klimatycznych.
Jakiś czas temu rozmawiałam z ekspertką od nowotworów. Powiedziała, parafrazując, że to koszmarne nieporozumienie, że specjaliści namawiają społeczeństwo do rezygnacji z alkoholu i papierosów i zachęcają do zdrowego odżywania, ale system państwowy nie odpowiada na te zalecenia. Chcemy mieć zdrowy naród, ale niech za to płaci, niech leczy się prywatnie, niech staje na rzęsach, niech pracuje, jak oszalały, żeby zapłacić X razy więcej za produkt zdrowy, niech żyły sobie wypruwa, bo przecież każdy jest kowalem własnego losu. Gówno prawda.
Zmiany systemowe to fundament. Możemy bawić się w pogadanki, że alkohol to zło, ale nic się nie zmieni, dopóki nie usuniemy go ze stacji benzynowych, będziemy przyzwalać na nielegalne reklamy i nie uregulujemy gigantów, którzy niedługo będą rozdawać piwo za darmo, żeby tylko nie spadło nam narodowe spożycie.
Przykłady z innych krajów pokazują jasno – ograniczenie dostępności tego, co szkodliwe i zwiększanie widoczności tego, co zalecane, to skuteczne metody regulacyjne. Dostęp do dobrych produktów w przystępnych cenach sprawia, że ludzie wybierają to, co lepsze i zdrowsze (a przy okazji bardziej ekologiczne). To absurd, że rekomendowany chleb pełnoziarnisty i świeże warzywa są droższe niż spulchniony biały chlebek i gotowe danie w plastiku.
Idąc tym tropem. Jeżeli ludzie mają wybierać komunikację miejską i zbiorową, to trzeba ich do tego zachęcić, ułatwić im to tańszymi biletami, konkurencyjnymi pakietami dla podróżnych, zniżkami. Trudno mi zaakceptować wykluczenie komunikacyjne, ale jeszcze trudniej zaakceptować mi fakt, że w obliczu coraz większych wyzwań (nie tylko środowiskowych) działania w naszym kraju – czego PKP jest jedynie kolejnym przykładem – nadal są powierzchowne, nastawione na tu i teraz.
Gdy w innych krajach pojawiają się kolejne propozycje i pomysły, jak realnie i najmniej inwazyjnie (bo przymus i szkoda zawsze wiążą się ze sprzeciwem) dla ludzi wprowadzić zmiany, u nas jedyne "strategie" to podwyżki cen i szukanie wymówek, kto tym razem za to odpowiada. A to pandemia, a to wojna, a to Unia Europejska, a to Kaczyński, a to Tusk. A kończy się jak zwykle – to my, szaraki, zwyklaki musimy za te przepychanki zapłacić.