Nad pierwszą edycją Audioriver w Łodzi ciążyło jakieś fatum. Najpierw tygodniami toczyła się walka o zmianę lokalizacji imprezy. Kiedy już przyszło co do czego, to nadciągnęły takie burze, że trzeba było przerwać pierwszy dzień festiwalu, zanim na dobre się rozkręcił. Drugi dzień jednak wszystkim wynagrodził odwołane występy i przemoknięte ciuchy.
Reklama.
Reklama.
Dla niewtajemniczonych: Audioriver to jeden z najbardziej znanych i prestiżowych festiwali z muzyką elektroniczną (w tej ambitniejszej odsłonie) w naszej części Europy. Po 17 latach przeniósł się z ojczystego Płocka do Łodzi.
Pierwotnie miał odbyć się w Parku na Zdrowiu, ale mieszkańcy oprotestowali tę miejscówkę ze względu na bliskie położenie zoo i blokowiska (i szczerze powiedziawszy, nie wyobrażam sobie imprezy tej skali w tamtym miejscu). Ostatecznie postawiono na Łódzkie Błonia.
Fotorelacja z Audioriver 2024. Tak było na pierwszej edycji festiwalu w Łodzi
Teren w stylu typowego "lotniska" nie był tak magiczny, jak poprzednia lokalizacja na nadwiślańskiej plaży w Płocku, ale miał inne plusy (nie było np. tych niekończących się schodów na skarpie!). Dobry dojazd tramwajami na położoną obok Retkinię (wspartą sprawną komunikacją festiwalowymi autobusami) i w miarę akceptowalną odległością od bloków.
Łatwiej też było rozmieścić sceny, a było ich całkiem sporo: 5 podstawowych (4 namiotowe i jedna główna) i 4 dodatkowe (m.in. w położonym obok lasku). Dźwięk dzięki temu aż tak bardzo się nie przebijał, ale też nie trzeba było nadrabiać hektarów, przemieszczając się pomiędzy występami. A line-up był w tym roku wypchany po brzegi gwiazdami.
Dzień 1: deszcze niespokojne potargały Łódź
Cóż, pierwszy dzień, był dosłownie i w przenośni: przechlapany. Audioriver (pododobnie jak i np. Open'er) ma już w tradycji wpisane deszcze, ale czegoś takiego jeszcze nie było. Już na początku przeszła nad Łodzią jedna burza (ok. 18:00). Kiedy wydawało się, że to koniec, nadeszło kolejne oberwanie chmury.
Jak widać na załączonych zdjęciach, ludzie tęskniący za Wisłą, dostali substytut: bajora. W pewnym momencie już nie było sensu nawet omijać kałuż, bo praktycznie wszystko było zalane. Na szczęście było ciepło, więc łażenie po kostki w wodzie nie było aż tak tragiczne.
Kiedy deszcz ponownie odpuścił, nagle ok. 23:20 podjęto decyzję o przerwaniu imprezy (szła kolejna fala, która m.in. zniszczyła scenę odbywającego się w tym samym czasie Pohoda Festival na Słowacji). Akurat byłem w trakcie wyczekiwanego setu VTSS i myślałem, że pojawiające się na ekranie komunikaty to część performance'u, ale trwało to jednak zbyt długo, by potraktować to jako żart.
Ewakuacja z terenu festiwalu przebiegła sprawnie, choć większość osób musiała wracać na piechotę, bo niestety autobusy i tramwaje były przepełnione, a 70 zł za Ubera do centrum to trochę przesada. W trakcie powrotu nadeszła potężna ulewa, której się spodziewano, więc znów wszyscy zmokli do suchej nitki. Ostatecznie nieoficjalne aftery przeniosły się do mieszkań i klubów Willa oraz P29.
Dzień 2: o taki Audioriver nic nie robiłem
Specyfika tego festiwalu jest taka, że największe gwiazdy zaczynają grać w nocy, a impreza trwa do białego rana. Stąd brutalne odwołanie jej tuż przed północą, pozbawiło ją 3/4 line-upu. Pierwszego dnia załapałem się na zaledwie kilka występów. Scena główna świeciła pustkami przez ulewę, pod namiot na Kölscha nie dało się wejść przez tłum osób kryjących się przed deszczem. Dlatego najlepiej bawiłem się na mega eklektycznym secie Wontera.
Drugiego dnia pogoda na szczęście dopisała, większość rozlewisk wyschła i można było wybaczyć nawet przelotną ulewę. Dopisali też imprezowicze, których na oko było zdecydowanie więcej (czasem aż trudno się było dopchać np. na scenę Circus na Jorisa Voorna). W piątek wszyscy kryli się pod jakimkolwiek skrawkiem namiotu, a część osób odpuściła sobie pewnie przyjazd. Do tego bilety z odwołanego dnia można było wymienić i przyjść w sobotę (empatyczna i kolejna słuszna decyzja organizatorów).
Moim faworytem było cyberpunkowe techno od Stephana Bodzina, a największą niespodzianką mocny set od DJ Gigola, której wcześniej nie znałem, a teraz mam zakwasy od skakania. Znałem za to dokonania Partyboia69 i Victorii z Måneskin oraz Sub Focusa i faktycznie nie zawiedli na żywo. Zaskoczyła mnie też Strefa Jelenia, bo sceny w "wioskach alkoholowych" kojarzyły mi się z tym, by "coś grało", a tutaj dobór wykonawców był też prima sort (np. Albzzy i Święty Bass). Tam też się zakończył drugi dzień.
Dzień 3: after w lesie dla wytrwałych
Trzeciego dnia na tzw. Sun/Day poszedłem już z ciekawości, na parę godzin, bo wiek już nie ten na trzydniowe harce i jak na złość słońce grzało jak najęte. Działały już tylko dwie małe sceny rozstawione w lesie, gdzie tradycyjnie puszczano muzykę do czilowania (house etc.).
Byłem od początku, więc publika dopiero się zbierała (co widać na zdjęciach) i z początkowej garstki, frekwencja stale się powiększała. Patrząc na relacje w sieci, też było dobrze.
Pod względem organizacji, nie mam się zbytnio do czego przyczepić. Zaproszeni artyści to pierwsza liga, a oprócz muzyki, było też wiele miejsc, gdzie można było porobić sobie inne rzeczy niż tańczenie (nie tylko zjeść, napić się czy posiedzieć, ale pograć sobie w ping-ponga, zrobić sobie festiwalową fryzurę, make-up czy koszulkę itd.).
Mam jedynie trzy zarzuty, które można łatwo poprawić: brakowało ławek ze stołami, by człowiek mógł sobie w spokoju zjeść. Długie kolejki do toi toiów można było zmniejszyć, nie zajmując zbytnio dodatkowej przestrzeni: wystarczyło ustawić wolnostojące pisuary ("grzybki" na trzy osoby). Bez sensu był też zakaz wnoszenia piwa przez bramki pomiędzy strefami, w których i tak można było kupić alkohol.
Poza tymi wpadkami i pomimo fatalnej pogody w piątek oraz jojczenia hejterów, którzy tylko zacierali ręce, gdy dostali alert RCB, było świetnie. I cieszę się z perspektywy lokalsa, że w Łodzi jest i będzie (przynajmniej przez kolejne dwie edycje, bo ratusz podpisał trzyletnią umowę) impreza o takiej randze, bo ileż można jeździć do innych miast.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.