Michalik podsumowuje Stanowskiego: Proponuję zadać sobie kilka pytań
Jest kilka ważnych tematów i pytań wywołanych postępowaniem Krzysztofa Stanowskiego i warto, żeby wybrzmiały publicznie.
Reklama.
Jest kilka ważnych tematów i pytań wywołanych postępowaniem Krzysztofa Stanowskiego i warto, żeby wybrzmiały publicznie.
Zawężenie bowiem dyskursu po jego wybryku do świętego oburzenia i epitetów nie tylko niczego nie wnosi do dyskusji, ale wręcz zaciemnia obraz sytuacji, nie pozwalając wyciągnąć z niej wniosków. Proponuję więc zadać sobie kilka pytań o to, co się wydarzyło.
Co więc zrobił Stanowski?
Nagrał film, na którym widać jak jego zespół, podczas kolegium redakcyjnego, namawia go, żeby zajął się uczciwie aferą pieniędzy z Funduszu Sprawiedliwości, na co on odpowiada "Ziobry nie ruszamy". Następnie wykorzystał Zbigniewa Stonogę do rozpowszechniania tego filmu, po to, by ośmieszyć kilku/kilkunastu dziennikarzy znanych mediów, którzy uwierzyli, że nagranie jest prawdziwe.
Stanowski twierdzi, a za nim powtarzają to prawicowe, brunatne trolle, że obnażył zaślepienie demokratycznych mediów i ostatecznie je ośmieszył.
Tyle że to nieprawda.
Po pierwsze skala owego "ośmieszenia" gdyby nawet miało miejsce (a nie ma) byłaby żałośnie mała, bo wbrew temu, co Stanowski wmawia ludziom, większość liderów opinii pozostała powściągliwa w komentowaniu tego zdarzenia przez kilka pierwszych dni.
Powściągliwość ta wynikła moim zdaniem, oprócz ostrożności, także z faktu, że film wyglądał bardzo prawdopodobnie/prawdziwie. Dość powszechnie uważa się, że Stanowski sympatyzuje z Ziobrą i ogólnie PiS. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że nagranie można było wziąć za prawdę.
Sama nie skomentowałam go na początku, tylko dlatego, że nie oglądam Kanału Zero ani Stanowskiego i to, co robi, w ogóle mnie nie obchodzi.
Gdy usłyszałam o nagraniu po raz pierwszy, wydało mi się oczywiste, że Stanowski próbuje w ten sposób rozbroić coś, co nadchodzi i czego się boi. Zmniejszyć siłę rażenia jakiegoś, na przykład prawdziwego nagrania, o którym wie, że może zostać upublicznione. To dość częsta i bardzo skuteczna PR-owa taktyka: wyprzedzić uderzenie.
To także niewątpliwa próba zamknięcia ust jego wszystkim, coraz głośniejszym krytykom, którzy wprost wytykają mu powiązania z prawicowymi, populistycznymi politykami i brak dziennikarskiej rzetelności. A nawet zarzucają, że nie jest już od dawna dziennikarzem, tylko biznesmenem zarabiającym pieniądze pod przykrywką dziennikarstwa.
Preparując nagranie o sobie, Stanowski zachował się ponadto jak typowy pas transmisyjny – rozpowszechnił potencjalnie bardzo szkodliwą dezinformację. Jego wyczyn może bowiem odwrócić uwagę opinii publicznej od faktu, o którym ostatnio dużo się mówiło, że dla części polskich dziennikarzy ich głównym klientem przestali być odbiorcy, widzowie i czytelnicy, a zaczęli być politycy i partie polityczne.
Że spora część symetrystów wcale nie zakończyła swojej działalności, a przeciwnie, pracuje w pocie czoła nad powrotem PiS do władzy.
Niektóre media i niektórzy dziennikarze już nawet nie kryją, że bardziej zależy im na relacjach z politykami niż z widzami i słuchaczami i że piszą teksty i robią programy na zamówienie określonych polityków czy partii politycznych, które za to płacą, zamiast patrzeć im na ręce.
Myślę też, że tym jednym ruchem Stanowski sprytnie odwrócił publiczną narrację na swój temat: w ciągu jednego dnia z osoby, którą podejrzewa się o brak bezstronności i dziwne konszachty z prawicowym środowiskiem politycznym, stał się obśmiewającym. Z oskarżonego oskarżycielem. Jeszcze niedawno musiał się tłumaczyć, teraz to on rozdaje ciosy.
Nie ma to nic wspólnego z informowaniem opinii publicznej ani nawet z komentowaniem wydarzeń, przypomina natomiast taktykę procesową, w której za pomocą nagłych zwrotów akcji podejrzany usiłuje skierować uwagę organów ścigania na kogoś innego i zasiać wątpliwości.
Co mu się niestety do pewnego stopnia udało, bo – cóż za niespodzianka! – bezwzględne brunatne trolle natychmiast podchwyciły jego narrację, szerząc ją na wielką skalę w internecie.