– Lubimy adrenalinę. Policję szanujemy, jeśli ona szanuje nas. My wiemy, że oni muszą nas ścigać, oni wiedzą, że my nie przestaniemy – mówi mi jeden z warszawskich street racerów. Policja coraz częściej robi obławy na tych, którzy nielegalnie się ścigają. Tylko w dwóch akcjach 28 i 21 marca policja w Warszawie i okolicznych miejscowościach skontrolowała prawie 200 osób i zabrała kilkanaście dowodów rejestracyjnych.
Przy autostradzie A2 w Brwinowie policja zrobiła dwie duże obławy. Pierwszą 21 marca, kiedy ponad 20-osobowa ekipa policyjna spisała ponad 100 osób, sprawdziła 69 samochodów i zatrzymała 5 dowodów rejestracyjnych. Kolejna obława, 28 marca, zebrała większe żniwo: 9 odebranych dowodów, 18 mandatów, chociaż sprawdzono "tylko" 62 samochody.
Droga techniczna przy A2 w Brwinowie to tylko jedno z wielu miejsc, gdzie spotykają się street racerzy. Polscy "szybcy i wściekli", jak niektórzy o nich piszą, ścigają się też na przykład na trasie S8, gdzie nawet zbierała się publiczność. Są też: "spalarnia", cargo przy Okęciu, Siekierki albo Wał Miedzeszyński. Czasem, choć rzadko, inne ulice. Mówi się o nich "street racerzy", ale tak naprawdę trudno zdefiniować, kim są ci ludzie, jak bardzo są zorganizowani. Dlatego też policja, która z zapałem tropi nielegalne wyścigi, ma ze złapaniem sprawców ogromne problemy – bo nigdy nie wiadomo, gdzie pojawią się stuningowane potwory, które po zwykłych ulicach potrafią pędzić nawet 200 km/h.
Adrenalina...
Trudno powiedzieć, że street racerzy to jedna grupa. Oczywiście, część tych, którzy nielegalnie ścigają się na serio, zna się osobiście. Może jest ich kilkadziesiąt, może kilkaset. Tego nie da się ustalić, bo wciąż przychodzą nowi, a na dodatek – każde miasto ma swoich. Niektórzy się organizują, próbują wejść w środowisko, inni po prostu się ścigają.
– To się dzieje w całej Polsce, ale Warszawa jest centrum street racingu. To ostatnie się trochę zmienia, bo z budowami dróg powstaje sporo miejsc, gdzie można się tak pościgać, rodzą się nowe grupy – mówi nam Marek, który w street racingu siedzi od kilku lat. Jego historia, jak mówi, jest podobna do wielu innych: był pasjonatem aut, lubił prędkość. Tuningował swoje auto, chciał się sprawdzić. Wprowadził go znajomy. – Większość z nas po prostu kocha samochody i jazdę. Nie wszyscy się ścigają: niektórzy zajmują się np. tylko tuningiem – podkreśla mój rozmówca.
Wbrew temu, co często mówi się o street racerach, nie są to młode, łyse łebki z trzema paskami na butach i rozpadającą się beemką. Przekrój jest ogromny: od młodych pasjonatów, przez korporacyjne lemingi, do prezesów, którzy – mając pieniądze – realizują swoje zapotrzebowanie na adrenalinę i odrobinę szaleństwa.
…I odpowiedzialność?
Warto jednak zaznaczyć, że "szaleństwo" nie oznacza w tym przypadku jeżdżenia, jak popadnie. Street racerzy owszem, przekraczają prędkości, potrafią jeździć po
"zwykłych" ulicach nawet 200km/h. Najczęściej można ich spotkać w nocy albo nad ranem, kiedy drogi jeszcze są w miarę puste. Jak podkreśla Marek: – Ścigamy się tak, żeby było bezpiecznie. W miejscach, gdzie nie ma pieszych. Jak event jest zorganizowany, to dbamy o to, żeby nie wydarzyła się żadna tragedia.
– Incydenty, wypadki się zdarzają. Trudno tego uniknąć, ale większość ścigających się to doświadczeni kierowcy, którzy wiedzą, co robią – zaznacza street racer. Mimo to, zdaniem instruktor Szkoły Jazdy Subaru Ireneusza Dancewicza, nie można uznać, że nielegalne wyścigi są bezpieczne. – Jako instruktor doskonalenia techniki jazdy, jazdy bezpiecznej, mówię zdecydowane "nie" ściganiu się na ulicach – ocenia Dancewicz, instruktor Szkoły Jazdy Subaru. I podkreśla, że street racerzy stanowią "realne zagrożenie" na drogach.
Mimo wszystko, niebezpieczni
– Większość z tych kierowców myśli, że panuje nad swoimi autami. Ale wypadki się niestety zdarzają. W jednym z nich zginęła kiedyś dziewczyna, która współorganizowała takie zawody. Te osoby zapominają, że nie są na drodze same, a przecież nie da się przewidzieć, co zrobi ktoś inny – opowiada o zagrożeniach ze strony street racerów Dancewicz. Do tego kierowcy w wyścigach najczęściej znacznie przekraczają prędkości, nierzadko nawet o 150-200 proc. dozwolonej prędkości. – A na dodatek często stan techniczny ich pojazdów pozostawia wiele do życzenia – dodaje instruktor.
Oczywiście, prawdziwi pasjonaci dbają o swoje auta, potrafią spędzać przy nich godziny, ale nie wszyscy. Po drugie, kierowcy – szczególnie młodzi – zbyt często w tuningowaniu skupiają się na mocy i osiągach, a na bezpieczeństwie już niekoniecznie.
Dostać się trudno
Street racerzy mają jednak metodę na to, by odsiewać tych, którzy mogą stanowić zagrożenie – nie tylko na drodze, ale i dla konspiracyjności akcji. Na jednym z
najpopularniejszych forów o street racingu, streetracing.waw.pl, administratorzy są ostrożni. Zapisać może się każdy, ale już żeby dostać dostęp do innych postów niż powitalne, trzeba sobie zasłużyć. Niektórzy dostają się szybciej – bo widać po ich wypowiedziach, że wiedzą, po co są na forum. Inni muszą czekać i wykazać się lojalnością i intencjami. Nawet polecenie przez innego użytkownika nie gwarantuje "wejścia". Ba – jeśli ktoś za bardzo "kozaczy", to raczej nie zostanie zaakceptowany.
Jednocześnie nasz rozmówca podkreśla, że nie ma czegoś takiego, jak jedno centrum, elita, jedno środowisko. Street racerzy często umawiają się w mniejszych grupach, czasem robią duże eventy. Czasem spontanicznie umawia się kilka osób, informacja się rozchodzi, ludzi pojawia się więcej. – No i są po prostu młokosy, które idą się po nocy ścigać. Takich też jest pełno i niestety, na pierwszy rzut oka można ich identyfikować z tymi, którzy "siedzą" w street racingu – opowiada Marek. Do "młokosów", którzy bezmyślnie pędzą po małych warszawskich uliczkach po 150-200km/h, street racerzy mają raczej chłodny stosunek, bo to właśnie takie przypadki przyprawiają prawdziwym ulicznym wyścigom łatę rozrywki dla niedojrzałych dresiarzy.
Policja ściga
Street racerzy więc odcedzają tych, którzy "tylko chcieliby poczytać", panów, którzy na wyścigi chcą przyjechać rozpadającym się kapciem, a nie samochodem oraz – a może przede wszystkim – wszelkich potencjalnych konfidentów. Nie jest bowiem tajemnicą, że policja – tak jak w Brwinowie czy na S8 – poluje na uliczne wyścigi.
By łapać niesfornych kierowców, policja robi różne zabiegi. Obławy to tylko jeden z nich. Inny to śledzenie for internetowych, wchodzenie w środowiska, by poznawać ludzi, ustalać miejsca ewentualnych wyścigów. Street racerzy wiedzą, oczywiście, że są "inwigilowani", w związku z czym nauczyli się zachowywać daleko posuniętą ostrożność – a odcedzanie na forum to tylko jej część. – Nie jesteśmy głupi. Komunikujemy się ze sobą nie tylko przez internet, a już na pewno na ściganie nocą nie umawiamy się na ogólnodostępnym forum. Chociaż faktycznie wiele rozmów się tam toczy – opowiada Marek.
Tory dla zapaleńców
Policja ma małe szanse na to, by wygrać walkę z nocnymi wyścigami. Bo inna miejscówka zawsze się znajdzie, a poza tym policja – oprócz zabierania dowodów rejestracyjnych i nakładania mandatów – niewiele może. A nawet jak ktoś straci prawo jazdy, to potrafi ścigać się potem bez dokumentów. Street racerzy potrafią się dobrze organizować, szczególnie, że przecież nie zależy im na rozgłosie.
Paradoksalnie jednak, istnieje rozwiązanie, które mogłoby zmniejszyć skalę nielegalnych wyścigów – budowanie specjalnych torów. – W Polsce są tylko dwa tego typu obiekty. To zdecydowanie za mało, wypadamy pod tym względem mizernie w porównaniu do innych krajów Europy. Chciałbym, żeby było więcej torów, wtedy można by się ścigać w bezpiecznych, odciętych od ruchu miejscach – mówi nam Ireneusz
Dancewicz z SJS. I podkreśla, że zarazem tory musiałyby być w miarę łatwo dostępne – głównie finansowo. – Niestety, obecnie kilkaset złotych za to, żeby trochę poszaleć na torze, to dla wielu młodych ludzi zbyt dużo pieniędzy. Dla nich wybór jest jasny: ścigać się za darmo, nielegalnie – wyjaśnia Dancewicz.
Wyścigi są, były i będą
Marek zgadza się z Ireneuszem Dancewiczem – wielu zapaleńców chciałoby się mierzyć na torach, ale nie mogą. Przy czym mój rozmówca dodaje przekornie: – Tory są dobre i im więcej ich, tym lepiej, bo na pewno część osób się tam przerzuci. Ale sam wiesz, że nie o tor tu chodzi.
Faktycznie, naiwne byłoby sądzenie, że po wybudowaniu kilku torów znikną nielegalne wyścigi na ulicach. Wszak zakazany owoc smakuje najlepiej i zawsze znajdzie się grupa osób, które będą chciały więcej adrenaliny, niż na torze czy oficjalnych wyścigach. Marek, spytany o to, czy nie ma poczucia, że to niebezpieczne i że można w ten sposób zrobić komuś krzywdę, odpowiada bez wahania: – Czy Zientarski ścigał się po nocy? Nie. Czy jeździmy pijani? Nie. Normalnie na drodze wielu z nas to odpowiedzialni ludzie, którzy raz na jakiś czas szukają trochę adrenaliny, a my nic nie poradzimy na to, że potrzebujemy do niej dużej prędkości na warszawskich drogach.