W dyskusji o Korei Północnej wszyscy z zapartym tchem śledzą kolejne ruchy Kim Dzong Una. Jedni (zagraniczni przywódcy) patrzą na niego jak na nieobliczalnego dyktatora. Drudzy (obywatele Korei Północnej) jak na ukochanego wodza. Ewa Ewart, autorka filmu "Przepustka do piekła", który pokazuje codzienność koreańskiego społeczeństwa opowiada w rozmowie z naTemat jak wygląda myślenie przeciętnego Koreańczyka i na ile dotyczą i interesują go geopolityczne zawirowania.
Czy stan północnokoreańskiego społeczeństwa da się opisać w skali znanej nam, porównując go na przykład do czasów Gomułki czy okresu stanu wojennego?
Sporo o tym myślałam, bo będąc tam takie porównania nasuwają się siłą rzeczy. Jestem dzieckiem późnego komunizmu, nie pamiętam czasów Władysława Gomułki. Jednak z tego co pamiętam i z tego co sama doświadczyłam, nasze realia można nazwać systemem o rozszalałej demokracji. Tego co jest w Korei nie da się porównać z niczym. Stopień zastraszenia tego społeczeństwa jest nieprawdopodobny.
W Polsce nigdy nie rozwinęliśmy się tak daleko w permanentnym pielęgnowaniu przez reżim stanu czy wręcz mentalności oblężenia i konfliktu. Nawet to, czego doświadczyli moi rodzice, co dla nich wydawało się straszne, jest niczym w porównaniu z tym, czemu jest poddawane społeczeństwo Północnej Korei.
Kimowie udoskonalili to, co wymyślił, albo tylko stosował Stalin?
Nie. Ich podstawą jest ideologia dżucze. Zarzucano im, że to wypaczenie marksizmu-leninizmu. To zawsze bardzo denerwowało Kimów, że przypisuje im się czerpanie ideologii z tych źródeł. Opierająca się na czterech filarach filozofia sprowadza się właściwie do jednego – samowystarczalności w każdej sferze. Wszystko co dotyczy egzystencji jest oparte na absolutnej samowystarczalności, zarówno jeśli chodzi o gospodarkę, jak i ideologię.
Pielęgnowanie tej wrogości do Stanów Zjednoczonych posłużyło zresztą jako rozwinięcie wątku zastraszania. "Atak może nastąpić w każdej chwili" – słyszą. To społeczeństwo jest utrzymywane w stanie całkowitej gotowości bojowej przez 24 godziny na dobę.
Kiedy tam byłam uderzała powszechna obecność graficzna liderów. Namiętnie to filmowaliśmy i to akurat się naszym opiekunom z ministerstwa spraw zagranicznych bardzo podobało. Ogromne plakaty z podobiznami Kimów są wszędzie, w naprawdę najdziwniejszych miejscach. To niezwykle przytłaczające i przemawiające do wyobraźni. Te grafiki ostrzegają, że wkrótce nastąpi atak, któremu winne będą potężny sąsiad i Stany Zjednoczone.
Pamięta pani zapewne nagranie pokazujące Kim Dzong Una odpływającego motorówką i tłumy żołnierzy rzucających się do wody by go pożegnać. Czy to tylko propaganda, czy oni rzeczywiście są w stanie zginąć za Kimów?
Nigdy nie miałam możliwości uzyskania odpowiedzi wskazującej na coś innego. Moje kontakty podczas wizyty w Korei Północnej były mocno ograniczone i kontrolowane przez naszych opiekunów. Towarzyszyli nam oni 24 godziny na dobę, a my nie mieliśmy żadnej swobody poruszania się i zbierania materiałów niezależnie od nich. To było trudne także ze względów językowych, bo jeden z opiekunów był naszym tłumaczem. Nasi rozmówcy byli podstawieni i wygłaszali przed kamerą bardzo grzeczne formułki świadczące o całkowitym oddaniu i wierze w system i wodza.
Bardzo interesujące było dla mnie spotkanie z uciekinierami z Korei Północnej, których spotkałam w Korei Południowej. Jeden z nich, który dostał się do obozu na podstawie zasady zbiorowej odpowiedzialności, tylko dlatego, że jego ojciec był podobno amerykańskim szpiegiem. Pamiętam do dziś, jak powiedział mi, że zanim trafił do więzienia był gotów umrzeć za Kima.
Proszę pamiętać, że to było już w warunkach całkowitej wolności, kiedy on był już w Korei Południowej. To pokazuje nieprawdopodobne wymóżdżenie, sterylizację intelektualną tych Koreańczyków. Oni są tak zmiażdżeni przez reżim, że są pozbawieni jakichkolwiek odruchów samodzielnego myślenia. Połykają propagandę, bo nie są w stanie samodzielnie myśleć. Sądzę więc, że można zaryzykować tezę, że społeczeństwo całkowicie odcięte od niezależnego źródła informacji, które mogłoby pielęgnować odruchy samodzielnego myślenia, jest skazane na to, co jest celem reżimu. Ten cel to wykształcenie odruchu poddania i gotowości do poświęcenia życia.
To pokazuje jak wielkim wysiłkiem – nie tyle organizacyjnym, co intelektualnym – jest ucieczka z Korei. Samo podjęcie decyzji musi być niezwykle trudne.
Wydaje mi się, że ucieczkę z Korei można potraktować jako przejaw instynktu samozachowawczego, wręcz zwierzęcej chęci uratowania swojego życia. Mój bohater nigdy nie chciał opowiedzieć do kamery jak udało mu się uciec, ale z tego co wiem pracował w kopalni węgla. Ten surowiec był transportowany do granic i udało mu się uciec pod węglem i tak przejechać do granicy. Stamtąd uciekał dalej przez Chiny. Jego historia pokazuje też, jak niebywałej inwencji dostarczał ten elementarny instynkt samozachowawczy.
Dopiero w obozach tym ludziom otwierały się oczy. Choć nie wszystkim. Jeden z najważniejszych bohaterów w moim filmie to były strażnik więzienia politycznego. Udało mu się uciec. Pytaliśmy go, dlaczego godzi się o tym mówić. On tłumaczył, że oczyścił się z tych naleciałości mieszkając w Korei Południowej i stwierdził, że demokratyczny świat powinien dowiedzieć się o tym, co dzieje się w w tym kraju.
Pytaliśmy, czy uważał, że również dzieci zasłużyły na śmierć w komorach gazowych. On mówił, że był przekonany, że dzieci również mogą być wrogami państwa. To pokazuje wielką skalę odmóżdżenia tego społeczeństwa. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że w porównaniu z liczbą ludzi, którzy gniją w tych obozach, uciekinierzy to niewielki ułamek.
Jak wygląda przyzwyczajanie się do normalności, a raczej próba przyzwyczajenia się do niej? Po tak głębokiej zmianie psychiki chyba nie da się zupełnie wrócić do normalności.
Wiem jak wygląda to w Korei Południowej. Tam mocno zadbano o to, mocno obawiają się natarcia nieprzystosowanych do życia braci z Północy. Dlatego też funkcjonuje tam działalność społeczna na dużą skalę, której najważniejszym elementem są ośrodki odosobnienia. Po przekroczeniu granicy ludzie z Północy trafiają tam, by przejść przeszkolenie do życia w demokracji, do życia w normalnych warunkach.
Ale to pewnie nie tylko kwestie demokracji czy wolności, ale i zwykłe egzystencjalne sprawy.
Tak, rzeczywiście uderzyłam w wysokie C, mówiąc o demokracji, a tam ludzie uczą się od początku normalności. Dopiero po przejściu takiego szkolenia ci Koreańczycy z Północy są wypuszczani i włączani do społeczeństwa południowokoreańskiego.
Miałam też okazję poznać uciekinierów, którzy dotarli do Stanów Zjednoczonych. Tam bardzo pomagają im organizacje charytatywne, szczególnie przykościelne. Jedna z nich bardzo pomogła nam przy produkcji filmu. Dużą rolę odgrywają też organizacje strzegące praw człowieka. Jedna z nich bardzo pomogła nam i w ogóle spowodowała, że zainteresowaliśmy się problemem, bo jako pierwsi opracowali raport będący kompilacją wspomnień uciekinierów.
Jaki jest horyzont myślowy Koreańczyka z Północy? Z jednej strony słyszy, że największym wrogiem są Stany i Południe, a z drugiej działa strefa przemysłowa w Kaesong. Czy ci ludzie, przekonani o tym, że Południe jest absolutnie złe, wiedzą o takich faktach, które mogą zburzyć ich wizerunek?
Mój film powstawał 10 lat temu, więc przez te lata zapewne coś się zmieniło. Wtedy o tej strefie przemysłowej nic się nie mówiło, jeśli istniała, to była w powijakach. Pamiętam, że po wylądowaniu w Pjongjangu zaraz wylądowali nasi opiekunowie – na naszą trójkę było ich dwóch. Pierwsze co zrobili to grzeczne, ale stanowcze polecenie, że mamy oddać komórki, które zostaną nam zwrócone na koniec wizyty. Wtedy ci nasi opiekunowie mieli jeden zbiorowy e-mail, a to i tak jedna z niewielu instytucji, które miały dostęp do internetu. Wtedy nie mieli nawet Google'a, ale teraz to się zmienia.
Miałam okazję z bliska obserwować rozpad Związku Radzieckiego i uważam, że jestem z tego powodu szczęściarą. Podobnie sądzę, że miałam szczęście widzieć Koreę organiczną – tak, jak ją sobie wyobrażaliśmy i – jak wtedy sądziłam – demonizowaliśmy na podstawie opowieści. Później okazało się, że to wcale nie było demonizowanie, to wszystko miało pokrycie w faktach. To było jednak w 2003 roku. Od tej chwili na pewno coś się zmieniło. Może ci urzędnicy mają już oddzielne maile, może jest tam już dostępna wyszukiwarka Google – zresztą ostatnio szef tej firmy był tam z wizytą. Do drzwi pukają też zachodnie banki.
Nie będąc tam od 10 lat zaryzykowałabym jednak tezę, że to zmiany kosmetyczne. Czy poszły za tym zmiany w mentalności? To praca pokoleń. Proszę spojrzeć na Związek Radziecki. Tam demokracja funkcjonuje w Moskwie, a już 30 kilometrów poza rogatkami nic się nie zmieniło. Nie mówiąc już o tym, co jest na dalekiej prowincji. Wydaje mi się, że mentalność, nawyki myślowe to praca pokoleń. I żadne Google nic nie zmieni.