– Jeśli dojdzie do konfliktu, to przegrany będzie tylko jeden i będzie nim Korea Północna – mówi Oskar Pietrewicz, ekspert ds. Azji Wschodniej. Jego zdaniem, Korea Północna wyczerpała już praktycznie wszystkie możliwości zaczepek, a inicjatywę przejęły Stany Zjednoczone. – Amerykanie powiedzieli: Róbcie dalej to, co robicie. Jesteśmy gotowi – mówi Pietrewicz.
Atak nuklearny to hasło, które dość głośno wybrzmiały w mediach. Jest czego się bać?
Oskar Pietrewicz: Nie dziwię się, że ludzie reagują w ten sposób, przy takim przekazie medialnym, który jest niebywale wyrazisty. Obserwujemy bardzo zdecydowaną retorykę władz Korei Północnej, a przy tym zachowanie Stanów Zjednoczonych też jest stanowcze. Wysłali niszczyciele w tamte rejony, samoloty, pływający radar. Można powiedzieć, że się dzieje.
Ale jak bardzo się "dzieje"? Zmierzamy w kierunku konfliktu?
Moim zdaniem nie i nie jestem osamotniony w tym twierdzeniu. Przede wszystkim dlatego, że żadna ze stron nie jest zainteresowana konfliktem.
To na czym polega ten spektakl?
No właśnie, jest to spektakl, a może bardziej rodzaj gry, w którą poszły wszystkie zainteresowane strony. Dużo spokojniej od Korei Północnej, Stanów Zjednoczonych czy Korei Południowej zachowują się Chiny. Choć i one postawiły wojska w stan gotowości, bardziej jednak dla formalności.
Minister Radosław Sikorski nawoływał właśnie Chiny do tego, aby zajęły bardzie stanowczą pozycję w tym konflikcie.
Rozumiem Radosława Sikorskiego, bo jesteśmy w strefie zachodniej i utożsamiamy się z polityką Stanów Zjednoczonych. Te zaś od dawna starają się nakłonić Chiny do zajęcia zdecydowanej postawy wobec działań Korei Północnej. Chiny wybierają jednak bardziej zakulisowe działania, a Amerykanie te dosłowne. Wysyłają samoloty i podkreślają swoją gotowość do zaangażowania, realnego zaangażowania w konflikt.
Chiny nie czują zagrożenia pomimo niedalekiej odległości od Korei Północnej?
Mogę się założyć, że linia telefoniczna między Pekinem a Pjongjangiem jest rozgrzana do czerwoności. Chińczycy na pewno nie są zadowoleni z tego, co się dzieje, bo z punktu widzenia Chin są to terytoria leżące w strefie ich wpływów. Gdy pojawią się tam wojska amerykańskie, Chińczycy nie będą zadowoleni. Ta sytuacja pokazuje jednocześnie, że Chiny nie mają dużego wpływu na politykę Korei Północnej, która działa samodzielnie. Po próbie nuklearnej 12 lutego Chiny ograniczyły jedynie chwilowo wymianę handlową z Koreą Północną.
Obserwując sytuację można odnieść wrażenie, że to nie jest już tylko napinanie muskułów, a przeddzień konfliktu.
Czy ktoś, kto chce rozpocząć wojnę, mówi o tym głośno? Wręcz odwrotnie, stara się wykorzystać element zaskoczenia. Są dwa powody tego, co obserwujemy. Pierwszy wewnętrzny, który jest konsekwencją rywalizacji o palmę pierwszeństwa w Korei Północnej między partią, wojskiem i poszczególnymi członkami rodziny Kimów, którzy piastują najważniejsze stanowiska. Drugi czynnik ma charakter zewnętrzny. Koreańczycy badają reakcje wszystkich państw dookoła na swoje działania. Od 2012 roku praktycznie wszędzie wybrano nowe władze, albo stare na kolejną kadencję, jak w Stanach Zjednoczonych.
A ile "winy" ponoszą właśnie Stany Zjednoczone w zaognieniu tej sytuacji? Prowokują?
Reakcja Amerykanów jednoznacznie pokazuje, że teraz to oni przejęli pałeczkę i sprawdzają Koreańczyków. Mówią: Jesteśmy gotowi, róbcie dalej to, co robicie. To działa na zasadzie akcja – reakcja. Koreańczycy nie mogą tego przerwać, bo nie wyszli by z sytuacji z twarzą. Zablokowanie ruchu granicznego przy strefie przemysłowej Kaesong przez Koreę Północną to rzadkość, gdyż to jest dla nich "dojna krowa". Na razie nie doszło do zamknięcia strefy, ale pojawiły się groźby. Tak czy inaczej Koreańczycy wystrzeliwują się z ostatnich argumentów prowokacyjnych.
Co zatem czeka nas w najbliższych dniach?
Piętnastego kwietnia jest rocznica urodzin Kim Ir Sena, w związku z czym może dojść próby nuklearnej lub wystrzelania rakiet. Może być ciekawie, ale czy wydarzy się coś więcej? Zdecydowana postawa Stanów Zjednoczonych sprawia, że Koreańczycy zdają sobie sprawę, że będzie reakcja na ich zaczepki. A jeśli dojdzie do konfliktu, to przegrany będzie tylko jeden i będzie nim Korea Północna. Koreańczycy o tym wiedzą.
Jaką rolę w tym spektaklu odgrywa Kim Dzong Un? Jest bardziej radykalny od swoich poprzedników?
Kim Dzong Un to optymalny lider, a z punktu widzenia propagandowego, wręcz wymarzony. Jest łudząco podobny do swojego dziadka Kim Ir Sena, który jest w Korei Północnej uważany za człowieka bez skazy, wzór doskonałości. Poza tym jest pokazywany przez propagandę jako nowoczesny człowiek sukcesu. Otwiera aquaparki, wszelkie ważne wydarzenia firmuje swoim nazwiskiem. Propaganda pokazuje go jako człowieka zdecydowanego, ale jednocześnie nowoczesnego.
Czy można powiedzieć, że jest niebezpieczny?
Nie jest samodzielnym politykiem, więc jaki by nie było, to jest zależny od ludzi którymi się otacza. On nie wszedł do władzy ze swoimi ludźmi i współpracuje z tym, których "zostawił" mu ojciec. Nie wszyscy mu pasują, wielu z nich by sobie nie życzył. Dlatego w miarę możliwości stara się dokonywać zmian, choć nie jest to łatwe. Nie ma też pewności, że "nowi" okażą się w jakimkolwiek sensie mniej prowokacyjni od poprzedników.
Czy mieszkańcy Korei Północnej tak jak my z pewnym niepokojem obserwują rozwój sytuacji? Popierają władze, czy raczej oczekują zmian?
To jest akurat kwestia szalenie trudna do oceny, nie nie mamy źródeł informacji w tej sprawie. Świat słyszy co innego, a ci ludzie co innego. Nie ma jednolitej propagandy. Pewne jest, że są bardzo mocno zindoktrynowani. Wiedzą, że ich kraj jest otoczony od bardzo dawna tylko wrogimi krajami. Za to Kim Dzong Un gdy przyjeżdża, to otwiera fabryki. Na twarzach tych ludzi widać zmęczenie, ale oni nie znają innego świata niż ten, który oglądają. Z ich strony jest więc naturalne przyzwolenie na działania władz, które "chronią" ojczyznę.
Czy my Polacy mamy jakiekolwiek powody do obaw?
Nie ma absolutnie żadnego zagrożenia. Zresztą przez wiele lat utrzymywaliśmy znacznie lepsze kontakty z Koreą Północną niż państwa zachodnie. Z drugiej strony polityka Ministerstwa Spraw Zagranicznych jest zrozumiała, bo bliższa jest nam polityka Zachodu. Sytuacja ta o tyle nam nie służy, że zdecydowanie chętniej jeździ się w celach turystycznych tam, gdzie sytuacja jest ustabilizowana. To jednak jedyne negatywne konsekwencje, które mogą nas spotkać.