W mediach głośno dziś o Stroniu Śląskim. Dotarły tam ekipy telewizyjne, widać ogrom zniszczeń. Ale już kilka kilometrów dalej mamy inny świat, w którym mieszkańcy i turyści od pięciu dni dostają "kropelkową" pomoc. Nie są w stanie się wydostać, normalnie umyć, uprać ubrań, iść do lekarza. To często ludzie z małymi dziećmi i seniorzy. Są kompletnie odcięci od cywilizacji.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Redakcji naTemat.pl udało się porozmawiać z turystami i mieszkańcami Starego i Nowego Gierałtowa, położonych zaledwie kilka kilometrów od Stronia.
– Stronie Śląskie to jest dla mnie inny świat. Dzwonią znajomi i mówią, że widzieli, że jest zniszczone. Ja na to, że owszem, tylko słyszałem, bo nie obejrzę tego w telewizji. Niby to kilka kilometrów, ale nikt od nas nie jest w stanie tam dotrzeć. Bo nie ma dróg i mostów. Nie ma prądu, więc nie mamy telewizji, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ale brakiem telewizji to akurat nikt się nie przejmuje, to problem kompletnie znikomy. Bo przecież nie działają lodówki, nie działa pralka, nie ma światła – mówi nam jeden z turystów, który nadal spędza tam urlop.
Wiedział, że będą ulewy, ale wraz z żoną postanowił je przeczekać. Deszcz miał spaść, spłynąć – takie naprawdę były prognozy.
Mieszkańcy mówią, że i tak jest dobrze, bo wrócił zasięg telefonów. Można na przykład w ten sposób zamówić leki. Wystarczy zadzwonić do straży pożarnej, ta przyjedzie i przerzuci przez rzekę i już są. Komuś leki dowieźli śmigłowcem.
Telefony JUŻ działają. Bo przez kilka dni nie miały żadnego zasięgu.
– Wyobraź sobie, że potrzebujesz pomocy. Wyciągasz telefon i… nic. Nie zadzwonisz nawet na 112, bo nie ma żadnej działającej sieci. Wiesz, co zrobił jeden facet? Wpisał w swój telefon SMS-y od wielu osób do ich rodzin i znajomych i poszedł w góry, żeby wysłać je z czeskiej sieci. To jest jakiś żart, że przed wodę nie działa infrastruktura krytyczna! I to nie przez godzinę, ale 3-4 dni – słyszę od mieszkanki Starego Gierałtowa.
– A jak nie było telefonów, to nie było i żadnej komunikacji kryzysowej. Ewakuacja? Jest pewnie sporo osób, które chciałyby się ewakuować. Są turyści, są ludzie z małymi dziećmi, są chorzy i starsi. Ale jakakolwiek możliwość ewakuacji jest pewnie tylko w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia – dodaje.
Potwierdza to w rozmowie z naTemat.pl Agnieszka Gawron, sołtyska Starego Gierałtowa. – Żadnej ewakuacji nie mamy w planach – mówi.
Z jednej strony cieszy się, że w Gierałtowie Starym, Nowym i Bielicach obyło się bez ofiar. Z drugiej przyznaje, że sytuacja jest trudna. Właśnie dowiedziała się, że wsie bez prądu mogą zostać nawet przez… miesiąc lub półtora. Zapewnia, że wszystkim dowożona jest żywność i leki. Ale z wyjazdem jest problem i to poważny.
– W Starym Gierałtowie zniszczone jest pewnie dwie trzecie drogi, nie ma przepraw. Strażacy dostarczają zaopatrzenie od strony lasu, dojeżdżając drogami leśnymi, mają też quady. W najbliższym czasie zaczniemy pewnie proces ich udrażniania, tak, żeby chociaż dało się przejechać. Już zaczęliśmy zasypywać jedną z wyrw, pierwszą, potem przyjdzie czas na kolejne – mówi nam Agnieszka Gawron.
Dodaje, że problemem są też drzewa, które zalegają w rzece, przez nie tworzą się rozlewiska uniemożliwiające przejazd. To nimi trzeba zająć się w pierwszej kolejności. Unika odpowiedzi na pytanie, ile to może potrwać. Dodaje, że zajmują się tym strażacy z ciężkim sprzętem. – Dziś po raz pierwszy od piątku udało się im chwilę odpocząć, umyć się – tłumaczy.
O problemach z tak prozaicznymi sprawami, jak higiena mówią też mieszkańcy i turyści.
– Najgorsza jest bezsilność, zależność od innych oraz oczywiście kompletny brak informacji. My nie wiemy, co się dzieje kilka kilometrów dalej! Nie jesteśmy w stanie na przykład pojechać po zakupy, bo mosty i drogi są zerwane. Każdy tutaj widzi swój kawałek przestrzeni. Owszem, ludzie sobie bardzo pomagają. Ale jak masz na głowie starszą osobę i dwójkę dzieci, to nie myślisz o tym, czy pomóc sąsiadom usuwać błoto z piwnicy – mówi mieszkanka Starego Gierałtowa w rozmowie z naTemat.pl.
Bo trzeba na przykład wszystkich nakarmić. U jednych butla z gazem niedługo się skończy. Dzieciaki nie były myte od 4 dni, bo nie było w czym ich umyć. W końcu udało się podgrzać wodę ze studni na ognisku. Jest agregat, ale on służy do ładowania telefonów.
– Próbujemy też podłączyć do niego lodówkę. Bo na razie gotujemy z tego, co jest i nie zostanie na drugi dzień. Straż przywozi ziemniaki, cebulę, marchewkę, konserwy. A wiesz, o czym marzę? O tym, żeby spokojnie zjeść jabłko. I pomidora – mówi turysta, który utknął w jednym z gospodarstw agroturystycznych.
Szczególnie dotkliwy jest brak bieżącej wody. Bo nie można się umyć, nie ma jak pozmywać naczyń, uprać dzieciom ubrań, umyć podłogi, spłukać toalety.
Pani sołtys zapewnia w rozmowie z naTemat.pl, że dostawy żywności i leków trafiają do mieszkańców na bieżąco. Teraz czas na próbę naprawy przepraw i dróg oraz dostarczenie mieszkańcom butli z gazem oraz agregatów z paliwem. Nie wiadomo jednak kiedy to nastąpi.
Tak samo, jak zapewnienie jako takiej przejezdności dróg. Dzięki temu będzie można na przykład wywieźć dzieci. Teraz maluchy mogą nie być świadome sytuacji, ale wkrótce może do nich dotrzeć, że są de facto uwięzione. Agnieszka Gawron dodaje, że w razie potrzeby zostanie im zapewniona pomoc psychologiczna.
Ale teraz wszyscy mają bardziej prozaiczne problemy. Nie ma bieżącej wody. Ludzie piją butelkowaną, wodą ze studni można spłukiwać toalety. Ponoć nie wolno jej pić, ale niektórzy nie mają wyboru. Ludzie siedzą w domach, bo boją się szabrowników.
– My nie wiemy, czy oni naprawdę są. Ale takie chodzą plotki – mówi nam mieszkanka wsi. Dodaje, że ludzie są zmęczeni, ale dają radę sobie pomagać.
– Tak, ludzie sobie pomagają. Ale wiesz, dzielą się jedzeniem, coś drobnego dla siebie zrobią. Na nic innego nie ma po prostu przestrzeni. Wszyscy siedzą i czekają, aż da się przejechać, wyjechać, dojechać. Teraz się nie da. My widzimy zniszczoną drogę i zerwane mosty. Nie wiemy, co jest kilometr dalej, bo tam po prostu nie da się dotrzeć. Są miejsca, gdzie z jednej strony masz rzekę, z drugiej las. I nic poza tym – tłumaczy.
Wiele osób planuje, żeby się wyrwać. Wywieźć do rodziny dzieci, babcię, dziadka i jakoś dawać sobie radę bez martwienia się o rodzinę. A to niemożliwe. I na razie ta perspektywa się nie zmienia.