"Co za dużo, to nie zdrowo" – to powiedzenie zdaje się pasować jak ulał do Norwegii. Z informacji zebranych przez agencje Reuters wynika bowiem, że status "krainy mlekiem i miodem płynącej", jakiego dorobił się ten skandynawski kraj, powoli zaczyna szkodzić norweskiej gospodarce.
700 milardów dolarów rezerw, 140 tysięcy dolarów na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko, per capita na głowę (wskaźnik zamożności) przekraczające 100 tys. dolarów – to Norwegia w liczbach. Wydawałoby się, że Norwegowie nie mają powodów do niepokoju. A jednak względny spokój mąci ostatnia analiza ekspertów, której wyniki cytuje Reuters.
Okazuje się, że dobrobyt niekorzystnie wpływa na motywację pracowników tego skandynawskiego kraju. "Coraz częściej zdarza się, że ludzie wyjeżdżają z Oslo już w czwartkowe popołudnie, wydłużając sobie weekend. Naturalnie staje się posiadanie domu w mieście, domku w górach i kolejnego na plaży" – mówi Ivar Foreness, profesor socjologii na Uniwersytecie w Oslo. Takie podejście wymusiło reakcję rządu, który ostrzegł, że trzeba będzie wydłużyć czas pracy o 10 procent.
Paradoks szkodliwego dobrobytu widać też choćby w sektorze ropy naftowej. Największa firma świadcząca usługi w tym przemyśle zatrudnia 4 tys. inżynierów, z czego tylko 30 proc. to Norwegowie. Wykwalifikowanych pracowników trzeba szukać za granicą.
Najgłośniej narzekają przedsiębiorcy, którzy dźwigają wysokie koszty pracy. Niektóre firmy nie są już w stanie konkurować na lokalnym rynku i grożą, że przeniosą swoją działalność na przykład do Azji.
Ostatnio w naTemat opisywaliśmy historię Polki, dla której Norwegia faktycznie stała się rajem na ziemi. W ciągu siedmiu lat pracy uzbierała tam 1,5 miliona koron, za które wspólnie z mężem kupiła dom.