Ze Stambułu, z którego zaczynałam swoją podróż, można dostać się do Kapadocji samolotem lub samochodem. Ja wybrałam najdłuższą, bo 22-godzinną podróż pociągiem. Powód był prosty – na inny rodzaj transportu nie dostałam już biletów. W czasie mojej wyprawy trwał Kurban Bayram – największe muzułmańskie święto kończące ramadan. Jego tradycją jest m.in. spożywanie potraw z „jeszcze ciepłego” baraniego mięsa. Zwierzę ofiarne zaledwie kilka godzin wcześniej wisi na drzewie za tylne raciczki, oprawione i podzielone na trzy części zgodnie z muzułmańskim nakazem. Innym zwyczajem związanym z tym świętem jest odwiedzanie cmentarzy i składanie wizyt rodzinie i przyjaciołom. Wszyscy wyruszają więc w kilkudniową podróż do najdalszych zakątków Turcji. To dla nich święto tak ważne jak nasze Boże Narodzenie, więc ten czas muszą i chcą spędzić z najbliższymi.
Tureckie koleje, wbrew moim wcześniejszym obawom, wypadają bardzo korzystnie w porównaniu z rodzimym PKP. Jest czysto, bezpiecznie i punktualnie. Stacją końcową pierwszej części mojej podróży było Kayseri, 700-tysięczne miasto, w starożytności metropolia chrześcijańska i siedziba biskupia Bazylego Wielkiego. Dziś może pochwalić się jedynie regionalnym przysmakiem manti – mikropierożkami przypominającymi nasze uszka, które zamiast grzybów mają w środku farsz z baraniego mięsa, oraz wieżą Doner Kumbet. Budowla w kształcie niewysokiego stożka po dłuższej obserwacji ma wywołać w nas złudzenie, że wiruje, jakby się obracała. Mój słaby wzrok nie zdołał tego wychwycić, dlatego po spędzeniu niespełna 24 godzin w mieście, postanowiłam udać się do Kapadocji. Z Kayseri wyruszyłam do Goreme – małej wioski położonej w sercu tufowej krainy.W autobusie siedzieli głównie tubylcy – z podanego już wyżej powodu, czyli Kurban Bayram. Po niespełna godzinnej podróży dotarłam na miejsce. Miasteczko było zupełnie puste. Przywitał mnie kierownik linii autobusowych, którymi dotarłam do Goreme. Zaproponował herbatę, zorganizowane wycieczki i bilety do kolejnych miejsc naszej wyprawy. Odmówiłam. W Kapadocji postanowiłam zostać kilka dni i zwiedzić ile się da, ale na własną rękę. Przeszłam więc do położonej po drugiej stronie ulicy informacji turystycznej. Cztery ściany biura były po sufit obwieszone
reklamami hosteli w Goreme. Poprosiłam o oferty tych najtańszych. Tu nastąpił cenowy szok– już za 15 lirów (ok. 30 złotych) za dobę ze śniadaniem można było wynająć kilkuosobowy pokój wydrążony w tufowej skale. Ponieważ w Goreme wszędzie jest blisko, po pół godziny byłam już zakwaterowana w swoim pokoju. Szybki posiłek, łyk tradycyjnej
jabłkowej herbaty „elma cay” (oczywiście za darmo, ten trunek w Turcji rozdawany jest litrami) i wyruszyłam w trasę.