"Ci ludzie muszą być szaleni!" – krzyczy twój umył, gdy oglądasz niesamowite wyczyny snowboardzistów, którzy zjeżdżają ze statku po cumie albo wyskakują z helikoptera i śmigają po dziewiczych stokach pięciotysięczników. W elitarnym gronie zawodników sponsorowanych przez austriackiego Red Bulla są też Polacy. Filmik jednego z nich Wojtka "Gniazdo" Pawlusiaka robi sporą karierę w sieci. Zawodnik wyjaśnia nam na czym polega jibbing.
Niesamowita technika, ogromna sprawność, a przede wszystkim wielka odwaga i umiejętność opanowania strachu – tym wszystkim muszą się cechować ekstremalni snowboardziści. Jednak do realizowania marzeń potrzebne są im też wielkie pieniądze, a tych dostarcza koncern Red Bull. Część z tego tortu dostają też polscy zawodnicy. I nie chodzi tylko o Adama Małysza czy Jakuba Przygońskiego.
W internecie pojawił się niezwykły film z udziałem Wojtka "Gniazdo" Pawlusiaka, który porzucił tatrzańskie stoki i na snowboardzie jeździ w … Gdyni. Jego niesamowity wyczyn – przejechanie po cumie ze statku na wybrzeże – budzi zachwyt. Równie niesamowite wydają się inne popisy "Gniazda". O tym jak wymagającą dyscypliną jest jibbing świadczy choćby relacja z jego starcia z niezwykle długą poręczą i autentyczne przerażenie na twarzy tak doświadczonego przecież zawodnika.
Czym różni się jibbing od zwykłego jeżdżenia na stoku?
Dla mnie jibbing to jest już norma, dla innych normą to jazda po stoku, dla jeszcze innych jazda w snowparku. Zajmuję się tym co robię profesjonalnie od lat to właśnie traktuję jako normalną jazdę na snowboardzie, choć oczywiście triki, które robię są skomplikowane. Robimy je w trudnych miejscach, gdzie zwykły snowboardzista nie pomyślałby nawet o jeździe na snowboardzie. Dla nas to właśnie takie miejsca są atrakcyjne. I to jest chyba ta zasadnicza różnica między jibbingiem a standardowym snowboardingiem.
Jak wiele treningu potrzeba, żeby wykonać taki trik jak w Gdyni czy zjazd z ogromnej poręczy?
Ogromną rolę odgrywa doświadczenie – trzeba wiedzieć, co się robi i wszystko dokładnie przekalkulować. Zjazd ze statku był trudną sprawą, bo nie zjeżdżałem nigdy wcześniej po linach, więc nie wiedziałem jak ten materiał będzie reagował na mój ciężar czy tarcie krawędzi deski. Poza tym woda była przecież lodowata, miała jeden stopień i bałem się do niej nie wpaść. Niebezpieczny był kant nabrzeża. Jednak wszystko się udało – nie wykąpałem się, nie uderzyłem w nabrzeże, liny i deska spisały się dobrze.
Do bycia poobijanym chyba się pan jednak przyzwyczaił.
W moim zawodzie bycie poturbowanym to normalna rzecz i w tym sezonie zdarzyło się to już kilka razy. Moja praca to nie jest tylko jeden wyjazd do Gdyni, żeby nagrać filmik na nabrzeżu. Skupiam się na nagrywaniu kolejnych scen do projektu snowboardowego z jedną z najlepszych w tej dziedzinie wytwórni w Europie. Podczas tej pracy normalne jest zjeżdżanie po schodach na pupie czy potłuczenia. Do tego jesteśmy przyzwyczajeni, kości też są przyzwyczajone, chociaż czasem się łamią. Wiemy, że to bardzo kontuzjogenny sport, ale wciąż sprawia nam to wielką przyjemność. Zwłaszcza, kiedy uda się wylądować trik, który chciało się zrobić od dawna. To największa satysfakcja.
Jibbing nie jest chyba sportem, gdzie robi się triki przed rozentuzjazmowanym tłumem. Wasz kontakt z kibicami, fanami odbywa się głownie za pośrednictwem internetu.
To prawda, internet to główny kanał informacji. Ale zawody też są, a niektóre z nich przyciągają naprawdę sporą liczbę widzów. Miałem okazję startować na kilkudziesięciu większych zawodach, takich jak Frontline Rail Jam w Sztokholmie – najbardziej prestiżowe zawody w Europie. Jesienią zeszłego roku udało mi się tam zająć drugie miejsce. Z kolei w listopadzie byłem w Japonii na naprawdę wielkich zawodach. Jeszcze nigdy nie byłem na tak wielkiej imprezie, z udziałem tak wielkich gwiazd. Wtedy nie poszło mi tak, jak oczekiwałem i trochę zabrakło mi do finału, ale z przebiegu całych zawodów jestem zadowolony. Tak samo zadowolony jestem z ostatnich 2-3 sezonów, bo udało mi się zająć trochę dobrych lokat.
Z jednej strony mozolne wypracowywanie triku, żeby nagrać filmik, z drugiej pójście na żywioł przy aplauzie tysięcy kibiców. Co pan preferuje?
Lubię i jeden, i drugi sposób uprawiania mojego sportu. Kiedy jest się wśród publiczności jest spora motywacja, by zrobić jak najlepsze triki. Każdy jest pozytywnie pobudzony, chce to robić dla publiczności, adrenalina robi swoje. Z kolei praca nad ujęciami to z kształtowanie charakteru. Pracujemy w różnych warunkach. Dzisiaj w pracy przeszkodził nam deszcz i pani dyrektor jednej ze szkół, na której boisku chcieliśmy lądować. Spotykamy się z wieloma przeciwnościami losu i trzeba dużo samozaparcia, by to wszystko działało.
W Polsce to praktycznie nieznany sport, zupełnie inaczej niż w Skandynawii. Dopiero w ciągu ostatnich dwóch lat ludzie z telewizji mają szansę dowiedzieć się o co w tym chodzi. Tymczasem w Helsinkach to na tyle popularne, że ludzie doskonale wiedzą, czym zajmują się tacy snowboardziści i nie stwarzają żadnych problemów. Tymczasem w Polsce to raczkujący sport i ludzie są nieco sceptycznie nastawieni do takich jak my. A Polska ma bardzo duży potencjał do rozwoju tego sportu, bo jest u nas sporo ciekawych miejsc. Jeśli utrzymamy tempo rozwoju tego sportu, to wkrótce możemy być drugą Skandynawią, gdzie ludzie będą chcieli przyjeżdżać.
Jest u nas wiele ciekawych poręczy, murków i innych przeszkód, a snowboardziści jeżdżą po całym świecie i takich miejsc szukają. Nikt nie chce jeździć ciągle w tych samych miejscach, więc sądzę, że za jakiś czas przyjedzie do nas sporo snowboardzistów, bo jest po co.
Nie trzeba wyjeżdżać w Alpy, ale można trenować w swoim mieście. To chyba klucz do sukcesu tego sportu?
To prawda. Tak powstał ten sport – ludzie nie mogli wyjechać z miasta. Wcześniej ludzie nie wyobrażali sobie, że można jeździć w innym miejscu niż góry. Tymczasem przez deskorolkę ten punkt widzenia zaczął się zmieniać i zaczęto przenosić się do miast. Dziś wielu ludzi jeździ właśnie w swojej aglomeracji, bo nie ma szansy na wyjazd w góry. Niestety u nas infrastruktura snowboardowa w jest na straszni niskim poziomie, a właściwie jej nie ma. Brakuje snowparku, który działałby o tej porze roku – w górach jest sporo śniegu, który jest miękki, więc idealnie nadaje się do naszych celów. Do tego świeci wiosenne słońce i stwarza doskonałe warunki do zabawy.
Nie ma snowparku, więc jeździmy w Alpy. A gdyby tylko znalazł się u nas ktoś, kto potrafiłby taki park poprowadzić… Chociaż właściwie takie osoby są, ale władze ośrodków narciarskich nie godzą się na takie miejsca. To dziwne i smutne, a mogłoby być dużo lepiej. Przez to z kolei jesteśmy mocni w streecie, czyli jeżdżeniu na ulicach.
Jak popularność jibbingu w Polsce wygląda na tle innych krajów?
Do Polski można porównać takie kraje jak Ukraina czy Bułgaria. Na Zachodzie jest sporo snowparków, one istnieją od dawna i dzięki temu jest więcej dobrych zawodników. Przede wszystkim więcej zawodników skacze, jeździ w half pip'ie. U nas za to nie ma w ogóle pipe'u. To śmieszne, że nasza kadra trenuje do Igrzysk Olimpijskich, a nie ma gdzie tego robić. Snowboarding jest najbardziej popularny w Stanach Zjednoczonych, tam najbardziej się go promuje. Popularny jest również w Japonii, ale tylko kilku zawodników z tego kraju jest w światowej czołówce.
Jak długo trwa wasz sezon?
W tym roku był bardzo długi. Frontline Rail Jam to już wrzesień i wtedy zaczynają się wyjazdy na lodowce i przygotowania do startów. A kiedy tylko śnieg spadnie gdzieś, gdzie jest niżej, przenosimy się na ulicę i zaczynamy kręcić filmiki. A koniec? Wczoraj była ostatnia owocna sesja. Dziś przeszkodził nam deszcz. I pani dyrektor szkoły.
Jak na rozwój i popularność tej dyscypliny wpływa zaangażowanie Red Bulla?
Bardzo przyczynia się do rozwoju tej dyscypliny. Gdyby nie ta firma, nie zorganizowano by takich imprez jak Red Bull Supernatural czy Red Bull Ultra Natural. To chyba największe i najpopularniejsze zawody snowboardowe na świecie. Organizuje je legendarny Travis Rice i przyciągają absolutną czołówkę. Ta firma ma ogromny wpływ na rozwój dyscypliny przez masę imprez, które organizuje.
Z drugiej strony Red Bull wspiera też zawodników takich jak ja czy Mark Svoboda z Austrii czy Forest Bailey z USA, którzy specjalizują się w jeździe miejskiej. Poza tym ma też sporo zawodników, którzy specjalizują się w snowboardingu wysokogórskim. To na przykład Mark McMorris czy Pat Moore, który jest już niemal legendą. Ekipa Red Bulla to najlepsi zwodnicy i bez nich ten sport nie byłby taki sam.
Jak więc załapać się do tej najlepszej drużyny?
Red Bull przyszedł do mnie. Zanim zostałem snowboardzistą przez lata skakałem na nartach – byłem kadrze B i w kadrze C. Nie to jednak chciałem w życiu robić – zawsze miałem ciągoty do sportów ekstremalnych, a skoki nie były wystarczająco kreatywne. Kiedy zacząłem jeździć na snowboardzie wszystko zaczęło mi łatwo przychodzić, zacząłem wygrywać zawody. Nie byłem w ogóle znany, patrzyli na mnie ze zdziwieniem: "Kurczę, przyjeżdża jakiś nieznany gościu i sadzi triki jeden za drugim". Ale Red Bull przyszedł do mnie, bo uznał, że mam potencjał i tak zaczęła się nasza współpraca.
Jakie wrażenie zrobił na panu "Sztuka latania"? Czy tak duże jak na mnie, człowieku, który jeździ tylko na nartach i tylko po wyznaczonych szlakach?
Myślę, że ten film robi wrażenie na każdym – niezależnie od tego na czym jeździ, w jaki sposób i od jak dawna. To moim zdaniem najlepszy film w historii snowboardu. To najwyższy poziom sportowy, niezwykle trudne miejsca i doskonała praca filmowców. Choć by dopełnić obraz tej dyscypliny brakuje jednego wątku – streetu. Mam nadzieję, że kiedyś powstanie film na miarę "Sztuki latania", który pokaże też ten wymiar.
Zastanawiam się kto jest większym szaleńcem – tacy ludzie jak pan, czy ci, którzy jeżdżą w "Sztuce latania"?
Jestem zadowolony z tego, co robię, zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw, ale każdego roku staram się wybrać na świeży śnieg. Jazda w puchu to niesamowite uczucie, najlepsza rzecz, jaka się może zdarzyć w snowboaradzie. To po prostu jak unoszenie się w powietrzu. Nie da się tego porównać z niczym innym.