
Powody, by zobaczyć najnowszy film Paolo Sorrentino (“Boski”), “Wszystkie odloty Cheyenne'a”, są trzy: odtwórca tytułowej roli Sean Penn, muzyka Davida Byrne'a i przemożne wrażenie uroczej dziwności towarzyszące temu filmowi drogi. Jeśli jednak nie kupujecie któregoś z tych elementów, będziecie mniej zachwyceni.
REKLAMA
Cheyenne (świetny, manieryczny Sean Penn) to była gwiazda rocka, dręczona rozmaitymi wyrzutami z przeszłości. Fizis ma überrockowe, jakby łączył w sobie cechy Roberta Smitha z The Cure z Bono w wersji przesadnie ufryzowanej. Wnętrze zaś – cierpiące, choć obłożone warstwami czegoś na kształt czarnej jak smoła waty cukrowej, która sprawia, że bodźce dochodzą do Cheyenne'a w zwolnionym tempie i w zmniejszonej intensywności. W tym pasywnym życiu w Dublinie, przetykanym inwestowaniem w akcje i usiłowaniem, by nadać sens życiu dwojgu zaprzyjaźnionych, smętnych nastolatków (swatając ich ze sobą), towarzyszy bohaterowi przesadnie radosna, ultraciepła żona (Frances McDormand) i pies. Z marazmu, jak to bywa, wyrwie go wezwanie za ocean, do ojczystej Ameryki, czyli wieść o tym, że jego ojciec, Żyd z obozową przeszłością, jest na łożu śmierci.
Najlepsze ścieżki dźwiękowe sezonu
Najlepsze ścieżki dźwiękowe sezonu
Niespiesznie tocząca się intryga została skonstruowana tak, by dla każdego z jej elementów znalazł się właściwy oddech. Jeśli więc Cheyenne wybiera się w podróż po USA, każdy jej etap, znaczony przystankami i relacjami z napotkanymi ludźmi, zostanie odpowiednio obszernie zilustrowany. Brzmi to nudno, ale nie jest – przynajmniej nie wtedy, jeśli lubicie celebrację spotkań między ludźmi, którzy niczemu się nie dziwią. Ja to nawet lubię; Cheyenne jest, jak podkreśla twórca w filmie i materiałach mu towarzyszących, jak dziecko. To dzieci – ale i liczni bohaterowie amerykańskiej popkultury w rodzaju Dona, bohatera “Broken Flowers” Jarmuscha czy pana Straighta z “Prostej historii” Lyncha – mają tę cechę, która zawsze wypada na ekranie atrakcyjnie. Drażni mnie tylko to, że wrażenie oryginalności i obcości, które potęguje “cool factor” filmu – a to milczący indianin-autostopowicz, którego bohater wysadza pośrodku pustyni na jego życzenie, a to bizon skubiący trawę na ganku w środku nocy – sprawia w którymś momencie wrażenie mechanicznie pomnażanego. Trochę burzy się we mnie także wtedy, kiedy poważne tematy – takie, jak np. Holocaust – podawane są wydaniu miękko-łagodnym, tak szczelnie opakowane w dziwactwa bohatera, że przestają już być wielkimi tematami samymi w sobie, a zostają sprowadzone do kolejnej idiosynkratycznej cechy charakteru.
Ale może się czepiam. Na pewno ci, którym bliskie są dokonania klasyków rocka, folku i punku (Iggy Pop, Gavin Friday, ścieżka dźwiękowa stworzona przez Davida Byrne'a – ex-Talking Heads – i Bonniego “Prince'a” Billy'ego), będą zadowoleni, bo “Wszystkie odloty...” dość wiarygodnie pokazują nie tyle rock'n'rollowy styl życia, co stan umysłu. A sceny na koncercie Davida Byrne'a czy chłopiec śpiewający utwór “This Must Be the Place” Talking Heads do akompaniamentu Cheyenne'a to autentycznie świetne i poruszające kadry.
