Pierwszy raz sięgnęłam po "Sto lat samotności" jako nastolatka podczas ferii zimowych w górach. Powieść tak mnie pochłonęła, że idąc Doliną Chochołowską, czytałam ją z nosem w stronach, co skończyło się kilkoma niezamierzonymi kolizjami – zarówno z ludźmi, jak i z zaspą. Kiedy włączyłam serial Netfliksa, poczułam się dokładnie tak samo: nie mogłam się oderwać. Dlatego mogę uspokoić wszystkich zaniepokojonych – pierwsza adaptacja arcydzieła Gabriela Garcíi Márqueza jest naprawdę znakomita.
Ocena redakcji:
5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Sto lat samotności" miało być "niefilmowalne". Tak przynajmniej twierdzili fani tej epickiej powieści z 1967 roku, którą 40-letni kolumbijski pisarz Gabriel García Márquez – zainspirowany podróżą do swojego małego rodzinnego miasteczka Aracataca – napisał w zaledwie półtora roku.
"Sto lat samotności" Gabriela Garcíi Márqueza doczekało się adaptacji po 57 latach
Książka, która jest jednym z najwybitniejszych przykładów realizmu magicznego w historii literatury, faktycznie wydawała się arcytrudna do sfilmowania. Kilka pokoleń rodziny Buendía, wiele wątków, dziesiątki postaci, poetyckie metafory, nielinearna fabuła i ten nie do podrobienia klimat, bo magia miesza się w "Stu lat samotności" z trudami życia codziennego, piękno z brzydotą, a śmierć z życiem.
Dlatego dzieło nagrodzonego Literacką Nagrodą Nobla Márqueza do tej pory nigdy nie zostało zekranizowane. Pisarz, który zmarł w 2014 roku, nigdy nie był tym zainteresowany, a miłośnicy powieści bali się (słusznie, bo też miałam obawy), że każda adaptacja odbierze "Stu lat samotności" duszę.
A dodajmy, że tych miłośników jest naprawdę dużo, bo niesamowita powieść Márqueza, arcydzieło literatury iberoamerykańskiej i światowej, sprzedała się w ponad pięćdziesięciu milionach egzemplarzy i doczekała się tłumaczenia na ponad czterdzieści języków.
Ryzyko podjął w końcu Netflix. W 2019 roku platforma wykupiła prawa do adaptacji od synów Márqueza, a oficjalna zapowiedź pojawiła się w 2022 roku, co niektórych mocno przeraziło, bo gigant streamingu może jest gwarantem popularności, ale nie zawsze jakości. Wszyscy odetchnęli jednak z ulgą, że "Sto lat samotności" będzie serialem, a nie filmem, bo w dwie, a nawet trzy godziny, absolutnie nie dałoby się upchnąć całej tej historii.
Produkcję zapowiadano jako "jeden z najbardziej ambitnych projektów w Ameryce Łacińskiej do tej pory, stworzony przez najbardziej utalentowanych artystów z Kolumbii i całej Iberoameryki". Reżyserami zostali Kolumbijka Laura Mora i Argentyńczyk Alex García López, którzy wraz z ekipą nakręcili "Sto lat samotności"Netfliksa w całości w Kolumbii, przy wsparciu rodziny laureata Nagrody Nobla.
Pojawiały się pierwsze trailery, emocje sięgały zenitu, aż w końcu pierwsza część, która liczy 8 odcinków (łącznie będzie ich 16), zadebiutowała na platformie 11 grudnia. I... wow.
O czym jest "Sto lat samotności"? Netflix przełożył magię kolumbijskiej książki na ekran
Ryzyko Netfliksa faktycznie się opłaciło. Od pierwszych momentów ekranizacja zachwyca i powala wyjątkowym klimatem, który znamy z powieści. Urzekającą mieszanką... wszystkiego: potu, brudu, krwi, radości, strachu, gniewu, śmierci, narodzin, brzydoty, piękna, zmysłowości, bólu, miłości, straty. Ot, życie, ot Ameryka Łacińska.
Są prorocze sny, jest klątwa, magia i ten prozaiczny trud życia w małej wiosce Macondo, którą José Arcadio Buendía i Úrsula Iguarán zakładają nad kamienistym brzegiem rzeki po długiej, wyczerpującej wędrówce przez góry. To kuzyni, którzy zapałali do siebie miłością i pobrali się mimo protestów rodziny. Ostrzeżenia matki przed płodzeniem dzieci ze świńskimi ogonami tak przeraziło Úrsulę, że młode małżeństwo "skonsumowało" swój związek dopiero po czasie.
Strach, śmierć, duch i przerażające rodzinne opowieści pchają parę i grupę śmiałków w podróż na poszukiwanie morza, ale morza nie ma: jest rzeka i powstaje Macondo, budowane na marzeniach José, pragmatyczności Úrsuli i utopijnych marzeniach młodych Kolumbijczyków.
A dalej dzieje się nieprzewidywalne życie, które daje rodzinie Buendía w kość. Przez kilka pokoleń walczą z szaleństwem, tragediami, niespełnioną miłością, krwawą wojną, śmiercią i strachem przed klątwą, która przed laty wygnała Úrsulę i José z ich domu. I w końcu z tytułową samotnością, na którą wszyscy wydają się skazani.
Brzmi jak "niefilmowalne", prawda? Ale autorom serialu naprawdę udaje się ożywić na ekranie i Macondo, i całą historię stworzoną przez genialny umysł Márqueza. Oczywiście nie udaje im się w pełni odtworzyć całej niezwykłej magii książki, bo jest to zwyczajnie niewykonalne, a niektóre fragmenty wciąż lepiej brzmią w książce, wciąż lepiej je czytać, niż widzieć. Ale Mora i López, którzy podążają za poetyckim językiem autora, są tak blisko sedna, jak to tylko możliwe.
Cały czas czujemy również ducha powieści, bo historię opowiada nam narrator, a cytaty są żywcem wyjęte z kart "Stu lat samotności". Kiedy usłyszałam słynne: "Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go ze sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód", poczułam ciarki na całym ciele, które dotąd "nie puściły".
Serial "Sto lat samotności" jest rewelacyjny, ale...
Serialowe "Sto lat samotności" jest bliskie arcydziełu, co trudno opisać słowami, trzeba to zobaczyć. Scenografia zapiera dech w piersiach (ta dbałość o szczegóły!), podobnie zdjęcia (te kolory!) i... dźwięki. Tak, trzeba zobaczyć, ale i usłyszeć, bo warstwa dźwiękowa, jak nieustanny śpiew ptaków w Macondo, pozwalają nam doświadczyć skomplikowanych losów rodziny Buendía jeszcze mocniej.
Jak autorzy pokazali to, co wydawało się być nie do pokazania? Tu właśnie kłania się wspomniana przez Netfliksa ambicja, bo "Sto lat samotności" jest realizacyjnym majstersztykiem.
Nie wszystko wychodzi w stu procentach, ale to serial oszałamiająco piękny, pełen liryzmu, życia, poezji, przepełnionymi wizualnymi pomysłami i mądrością. Niektóre sceny są tak niezwykłe, że mogłabym oglądać je w nieskończoność, a magia całkowicie wchłania widza, do czego przyczynia się również świetna bez wyjątku obsada.
To, co jest tak znakomite w tej adaptacji, to... brawura i odwaga autorów. Twórcy postanawiają odpiąć wrotki, bo dobrze wiedzą, że inaczej tego nie nakręcą: w końcu Márquez również je odpiął podczas pisania.
Więc spychają na bok poprawność i idą na żywioł, zbliżając się do prawdy życia naprawdę bardzo, bardzo blisko. Miłość fizyczna, śmierć, porody – wszystko jest żywe, bolesne, zmysłowe, tętni iberoamerykańską namiętnością.
Ale "Sto lat samotności" nie jest serialem do oglądania jednym okiem przy prasowaniu czy haftowaniu. Nie, musisz wejść w tę produkcję w całości, głęboko, tak jak ja podczas wspomnianej wędrówki w Dolinie Chochołowskiej, kiedy nie mogłam odłożyć książki i wpadałam na ludzi. Zagłęb się w tę opowieść o rodzinie Buendía na sto procent, a doświadczysz magii.
Ale jeśli nie znasz książki Márqueza, to uprzedzam, że to opowieść jednocześnie ciężka, brutalna, krwawa i często tragiczna, czego warto być świadomym – to nie "miły serial na wieczór", to raczej "genialny, ambitny serial do smakowania, podczas którego doświadczysz multum emocji".
A kiedy druga część "Stu lat samotności"? Niestety dopiero w przyszłym roku, więc pozostaje wałkować te osiem odcinków, które mamy.