Jedni mieli potwierdzić, że pewnie zmierzają po tytuł, drudzy - że w jaskini lwa są w tanie utrzeć nosa faworyzowanym rywalom. Jednak ani Legia ani Polonia tego nie zrealizowały. Derby Warszawy zakończyły się bezbramkowym remisem.
Na boisku w zasadzie nie działo się nic. Albo prawie nic. Piłkarze Legii mieli więcej z gry ale swojej przewagi nie potrafili zamienić na bramki. Polonia próbowała się odgryźć, ale robiła to wyjątkowo niemrawo.
Są różne 0:0. Jednak to nie wynikało z czyjegoś pecha ani wielkiej nieskuteczności.
Korespondencyjny pojedynek toczyli Daniel Ljuboja i bramkarz gości Sebastian Przyrowski. Serb uderzał trzy razy, za każdym razem spoza pola karnego, za każdym razem celnie. Ale golkiper gości wszystkie te uderzenia w niezłym stylu bronił.
Mecz mogła odmienić czerwona kartka dla Adama Kokoszki. No bo jeżeli Legia na rywala ma ruszyć to chyba właśnie wtedy. Wielkiego szturmu jednak nie było. Sytuację w końcówce miał Nacho Novo, ale zachował się w niej tak, że w Polsce powinno się mu nadać ksywę "Novicjusz". Do siatki Polonii Hiszpan nie trafił też w ostatniej minucie.
Zresztą mecz toczył się nie tylko na murawie. Maciej Skorża niejednokrotnie wściekał się na sędziego, że ten po kolejnych faulach Polonii nie sięgał po żółte kartki. Z kolei w okolicach 30. minuty przeforsować zasieki polonistów próbowało kilku legijnych … kibiców. Bez powodzenia - zadziałała ochrona i na trybunę gości się nie dostali. Byli równie nieskuteczni co ich pupile.
Jest takie często powtarzane zdanie, że derby rządzą się swoimi prawami. Że goli w nich pada jak na lekarstwo, a mecz najczęściej kończy się remisem. Że na boisku często nie widać rzeczywistej różnicy klas.
W piątkowy wieczór przy Łazienkowskiej 3 właśnie tak było. Piłkarzy poźegnały gwizdy. Skłamałbym pisząc, że niezasłużone.