logo
W Siedlcach pacjent śmiertelnie zaatakował ratownika medycznego. Historie innych ratowników jeżą włosy na głowie Fot. Wojciech Olkusnik/East News
Reklama.

– Pracuję w pogotowiu 8 lat. Sytuacji, że ktoś nas szarpie, bije, wyzywa, próbuje udusić, było mnóstwo. Raz bałem się, że nie wyjdziemy żywi z mieszkania. Podczas wizyty pacjent zaatakował nas gazem. Próbował udusić rękoma kolegę. Wziął nas z zaskoczenia – mówi naTemat Robert Górski, lekarz Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego  w Zielonej Górze

Dostali wtedy wezwanie do bólu w klatce piersiowej. W centrum miasta wojewódzkiego.

– Weszliśmy do mieszkania i było czuć gaz ziemny mimo zakręconych kurków w kuchence. Gdy, stojąc w korytarzu, wzywałem pogotowie gazowe, pacjent zaatakował w pokoju moich kolegów, dwóch ratowników medycznych. Rozpylił gaz pieprzowy, chwycił jednego z nich i zaczął dusić. Gdy ruszyliśmy mu na pomoc, to jeszcze odganiał nas, wymachując rondlem. W końcu udało nam się go powalić na ziemię i chwilowo obezwładnić. Jak uciekliśmy z mieszkania, to przez okno z trzeciego piętra wyrzucił krzesło – opowiada.

Na policję czekali 19 minut od wezwania. Wcześniej przyjechali strażacy i pogotowie gazowe. Do tego czasu pacjent zdążył jeszcze ruszyć na nich z nożem.

– W końcu udało się go przekonać, żeby wyrzucił nóż. Takie sytuacje jak w Siedlcach powtarzają się. Tylko w tym przypadku skończyło się tragicznie – mówi Robert Górski.

Gdy rozmawiamy, akurat stoi w kolejce pod SOR. – Musieliśmy szarpać się z pijanym człowiekiem, który leżał z rozbitą głową na chodniku. Nie chciał położyć się na noszach i szalał w ambulansie. Szarpanie się z osobami pod wpływem alkoholu to chleb powszedni – mówi.

Tragedia w Siedlcach. Pacjent śmiertelnie ranił ratownika

Alkohol był też w tle wydarzenia w Siedlcach, które 25 stycznia wstrząsnęło Polską. Tego dnia około godz. 18:30 ratownicy otrzymali zgłoszenie, by udzielić pomocy 57-latkowi. Podczas interwencji 62-letni ratownik został ranny w klatkę piersiową i zmarł w szpitalu. Drugi z ratowników został zraniony w nadgarstek. 57-latek był pod wpływem alkoholu.

Przeważnie, jak słyszymy od ratowników medycznych, gdy dochodzi do niebezpiecznych sytuacji, są to osoby pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Takie obserwacje płyną też z innych części Polski. Ratowników wzywają albo te osoby, albo np. ich rodziny.

"Nigdy nie wiemy w naszej pracy, na kogo trafiamy. Udzielamy pomocy osobom w różnym stanie, często pod wpływem różnych środków psychoaktywnych czy alkoholu. Te substancje wywołują często u takich osób wahania nastroju. Ta praca niestety niesie za sobą takie ryzyko" – mówił w "Gazecie Olsztyńskiej" Szymon Korzeniowski, ratownik medyczny z Torunia.

Słuchając ratowników, czy czytając ich relacje, można mieć wrażenie, jakby wszyscy się znali albo byli z jednego miasta, tak bardzo pokrywają się ich obserwacje i doświadczenia. Tylko dotąd może tak głośno się o tym nie mówiło. Aż do tragedii w Siedlcach.

"Zostałem opluty, uderzono mnie, byłem podduszany, grożono mi"

– Pamiętam bardzo dużo wizyt, gdy było przyjemnie, po ludzku. Wchodzisz, wykonujesz swoją robotę, zawozisz pacjenta do szpitala albo wracasz na bazę i jedziesz do kolejnego. Ale, niestety, tam, gdzie jest alkohol, narkotyki lub bliżej nieokreślone środki, czasami leki, to wielokrotnie dochodziło do agresji i przepychanek – mówi naTemat Karol Bączkowski, ratownik medyczny z 14-letnim doświadczeniem w gdańskim pogotowiu ratunkowym.

Bywało też – jak opowiada – że osoby, z którymi miał do czynienia, były pod wpływem silnych emocji, np. z powodu rodzinnej awantury. Albo były w amoku i nie wiadomo, co było jego przyczyną.

Diabeł po prostu w człowieka włazi. Dana sytuacja i stres powodują, że człowiek czasami wychodzi z siebie. Jeśli więc jedziesz do wezwania, gdzie jest awantura, czy alkohol, to należy się spodziewać, że i nam się dostanie

Karol Bączkowski

ratownik medyczny z 14-letnim stażem

Sam też doświadczył takich zachowań.

Zostałem opluty, uderzono mnie, byłem podduszany, grożono mi w przeróżny sposób. To trudna praca, a z człowiekiem w kryzysie tym bardziej. Nie ma żadnych narzędzi, które pozwolą nam się czuć bezpiecznie – dodaje.

Jego najgorsze doświadczenie?

Zostałem zaatakowany przez zwierzę. Pies ugryzł mnie w brzuch. W takiej sytuacji nie ma żadnej możliwości ani obrony, ani ucieczki z torbą medyczną na plecach. Ale bronisz się, ile możesz. Czasami próbujesz kogoś odepchnąć. Zawsze trzeba było być czujnym obserwatorem. Mieć zmysł, żeby nie wchodzić w konfrontacje tam, gdzie widzisz, że jest "elektrycznie". I mieć na tyle instynktu samozachowawczego, żeby wycofać się i puścić oko do partnera czy partnerki, że robi się gorąco – mówi Karol Bączkowski.

Robert Górski na wszelki wypadek ma przy sobie dwie pałki, gaz i kajdanki. Pałki mocniej użył tylko raz, gdy pacjent dusił jego kolegę. – Miałem tylko jedną taką sytuację, gdy włączył się mechanizm przetrwania. Czyli albo on, albo kolega. Musiałem go obezwładnić, bo udusiłby kolegę – mówi.

"Z agresją spotykamy się praktycznie codziennie"

Wszystkie takie historie jeżą włosy na głowie. Po tragedii w Siedlcach podobne sygnały o agresji docierają dziś z różnych części Polski. A społeczeństwo być może szerzej otwiera oczy.

Jesteśmy obrażani, atakowani. Społeczeństwo powinno mieć świadomość, że jesteśmy dla nich. Nasze bezpieczeństwo jest najważniejsze, żebyśmy mogli udzielić pomocy – mówił w TVP Info Jarosław Kostyła, dyrektor Opolskiego Centrum Ratownictwa Medycznego.

Z agresją spotykamy się praktycznie codziennie. Więc nie jest to nic nowego. Takie rzeczy dzieją się ciągle, ale nikt na to nie reaguje, nie ma żadnej pomocy z żadnej strony i jesteśmy zdani sami na siebie – to Daniel Łuszczak, ratownik medyczny i pracownik jednego z SOR-ów w Lublinie w rozmowie z Onetem.

Przypomnijmy tylko, że dopiero co agresywny tłum zaatakował ratowników medycznych w Żółwinie w województwie mazowieckim. To było kilkanaście dni temu. Ratownicy przyjechali z interwencją do poszkodowanego, który brał udział w imprezie odbywającej się w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej. Zderzyli się z agresją 20 mężczyzn. Jeden z ratowników przez radio zaczął wzywać pomocy.

Dalsza część artykułu poniżej:

Czytaj także:

Trafiam też na ciekawy wpis na facebookowym profilu "Ratownik na wyspach". Okazuje się, że nie tylko w Polsce ratownicy spotykają się z agresją.

"Cały polski ratowniczy świat wstrząśnięty jest sobotnią tragedią. Dzisiaj wrócę na brytyjskie podwórko. Z roku na rok rośnie liczba ataków na pracowników pogotowia ratunkowego. W liczbie tej zawierają się różne rodzaje przemocy. Przemoc fizyczna, werbalna, przemoc na tle rasistowskim czy seksualnym" – pisze autor.

Ciekawe są też statystyki, które podaje. I wniosek dotyczący Polski: "W 2023 roku odnotowano prawie 20 tysięcy przypadków agresji. Był to wzrost o blisko 25 proc. w stosunku do roku ubiegłego. Ile przypadków agresji w stosunku do ratowników medycznych w Polsce zdarza się każdego roku? Nie wiadomo, bo te przypadki nie są monitorowane".

Kim są te osoby?

– Jeśli komuś się wydaje, że tak zachowują się tylko pijani bezdomni, to tak absolutnie nie jest. To jest cały przekrój społeczeństwa. Również kobiety, które są pod wpływem alkoholu i są z tzw. dobrego domu, potrafią być agresywne. Ludzie, którzy pracują, mają jakiś majątek też. Po alkoholu zachowują się jak zwierzęta i potrafią atakować zespoły ratowników – opowiada lekarz z Zielonej Góry.

"Ratownicy się wykruszają". Tak wygląda sytuacja

27 stycznia o godzinie 17:00 zawyły syreny karetek pogotowia w całym kraju. Tragedia w Siedlcach spowodowała, że dziś mówi się o tym głośno. Nasiliły się też apele o zmiany w prawie.

Śmierć ratownika medycznego z Siedlec nie może pójść na marne. Konieczne są zmiany w prawie, byśmy czuli się bezpiecznie i nie obawiali się, czy z dyżuru wrócimy do domu żywi – mówił Onetowi Piotr Owczarski, rzecznik prasowy Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego "Meditrans" SPZOZ w Warszawie. Twierdził, że u ratowników pojawiają się negatywne emocje, że odchodzą z zawodu, że branża się wykrusza.

Karol Bączkowski przywołuje zdanie, które słychać w środowisku medycznym w chwilach największych frustracji i oddaje emocje tego środowiska. To: "Ratownictwo równa się niewolnictwo".

– Jest oczywiste, że potrzebujemy zmian i większego bezpieczeństwa. Nawet jeśli nie chcemy dbać o ratowników, którzy pracują teraz, to zastanówmy się, czy do pracy przyjdą nowi, jeśli zobaczą, jaki tu jest bałagan. I co wtedy? – pyta.

Sytuacja w jego perspektywy wygląda tak:

Ratownicy już się wykruszają nie tylko w związku z agresją, ale z brakiem ochrony, z konieczności prowadzenia własnej działalności gospodarczej, z pracą ponad siły. Z tego powodu, że w zależności, jaki polityk wyjdzie, tak powieje i taka będzie ochrona zdrowia. Nie ma nadal prawa wykonywania zawodu. Nie ma nowego narybku. Nie mamy nawet legitymacji. Nie mamy urlopów i uczciwych chorobowych. Jest ogromny bałagan w statusie dyspozytorni medycznych.

Karol Bączkowski

ratownik medyczny

– To jest taki bałagan, że się w głowie nie mieści – mówi ratownik. Uważa, że z czasem ratowników medycznych w ogóle nie będzie. – Oni znikną – przewiduje.

"To wszystko pokazuje słabość państwa polskiego"

Ale dziś są. I wskazują na to, co można zrobić już teraz. Jak najszybciej, by atakujący nie mogli czuć się bezkarni.

– Zawsze, gdy w naszym kraju wydarzy się jakaś tragedia, wszyscy krzyczą, żeby zaostrzyć przepisy. Ale to nie ma sensu, bo przepisy są. Tylko trzeba je egzekwować. Musi być nieuchronność kary. Dobrze by też było, gdyby sądy poważnie zaczęły traktować takie sprawy. Pamiętam jeden z takich napadów na nas, który zgłosiliśmy na policję. Człowiek, który próbował nas pobić i dusić, dostał 30 godzin prac społecznych. Co to jest za kara? PiSowska prokuratura chciała dla mnie surowszej kary za zamalowanie antyaborcyjnego billboardu z rozkawałkowanym płodem i szkalującego lekarzy – stwierdza Robert Górski.

Dlatego, jak mówi, on i inni ratownicy nie zgłaszają już takich spraw na policję. Wspomina sytuację, którą opisaliśmy na początku – z użyciem gazu. I wskazuje na błędy systemu.

Mamy status funkcjonariuszy publicznych i atak na funkcjonariuszy publicznych jest ścigany z urzędu. W tamtym przypadku tak się nie stało. Policja nie chciała prowadzić tej sprawy z urzędu. Ona nie miała dalszego ciągu, bo policjanci stwierdzili, że to my sami powinniśmy zgłosić sprawę. Uznałem, że to nie ma sensu. Mam się nachodzić, żeby ktoś dostał później 30 godzin prac społecznych? To wszystko pokazuje słabość państwa polskiego.

Robert Górski

lekarz Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Zielonej Górze

Potrzebujemy sprawnego działania policji, nieuchronności kary i szybkich wyroków w tym z grzywnami idącymi w dziesiątki tysięcy złotych. Bez tego zdarzenie w Siedlcach nie będzie ostatnie. To jest kwestia czasu, kiedy będą następne – podsumowuje Robert Górski.

Czytaj także: