Większość ludzi myśli najpierw o sobie, potem o swojej rodzinie i na końcu o innych. Andrzej Czernecki – jeden z najbogatszych Polaków – był inny niż większość. Od roku nie żyje, ale dzieło, które stworzył rośnie. Fundacja EFC, na którą przeznaczył kilkaset milionów złotych, prawie cały swój majątek, to profesjonalnie zarządzana, przejrzysta organizacja, która ma ambicję wskazywać najlepsze dzieci na wsi i wysyłać je tam, gdzie chcą. Na Yale, Harvard, Oxford? Oczywiście tak.
Wiejskie dziecko na salonach. Tak trudne, że niemal nie do osiągnięcia. Dla dzieciaków z prowincji szklany sufit zawieszony jest wyjątkowo nisko. Fundacja EFC rozbija go skutecznie. Znajduje najzdolniejszych i prowadzi ich dalej. Jeśli jest to droga do prestiżowej angielskiej uczelni, to tak, tam też. Dzięki Andrzejowi Czerneckiemu fundacja ma na to środki.
W warszawskiej kawiarni spotkałam się z Joanną Bochniarz, która zarządza fundacją. I z Igorem Czerneckim, synem Andrzeja.
W tej fundacji spotkały się dwie wyjątkowe osoby. Pani po 15 latach zostawiła firmę prawniczą, zrezygnowała z zawodu...
Joanna Bochniarz: Doświadczenie, które wyniosłam z kancelarii jest nieocenione. Nauczyłam się tam tego, że jakiekolwiek działania muszą opierać się na współpracy. Jako organizacja pozarządowa chcemy zachęcać innych, również firmy do współpracy i to podejście partnerskie jest szalenie istotne.
Gdzie znalazł Panią Andrzej Czernecki?
Na wsi. Mieszkałam tam po wyprowadzce z Warszawy. To też było dla niego ważne. Wiedziałam na czym polegają te dysproporcje w nauce w mieście i na wsi, gdzie do szkoły chodziły zresztą moje dzieciaki. Bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język.
Pan jest synem Andrzeja Czerneckiego. Pana ojciec sprzedał firmę i stworzył fundację przepisując na nią część swojego majątku. Nikt nie był w rodzinie zdziwiony?
Igor Czernecki: To, że przeznaczył większość majątku na fundację nie było dla nas zaskoczeniem, ponieważ ojciec żył tą fundacją. Przez ostatnie lata swojego życia bardzo się w nią angażował. My też byliśmy w nią zaangażowani. Tak naprawdę ta decyzja nigdy nie była przez nas kwestionowana.
Nigdy nie była przyjęta zdziwieniem? To ogromne pieniądze.
Igor Czernecki: Nie, absolutnie nie. My też tą fundacją żyjemy. To jest też nasza fundacja. Ta praca jest dla nas ogromną przyjemnością, ale i ogromnym wyzwaniem.
Pana ojciec umarł na nowotwór. Dlaczego nie poświęcił pieniędzy na stworzenie fundacji pomagającej chorym, tylko taką pomagającą dzieciakom na wsi?
Dla ojca edukacja i oświata zawsze były bardzo ważne. To wynikało oczywiście z wychowania i z domu inteligenckiego, z którego pochodził. Jego ojciec, nasz dziadek był profesorem polonistyki i filozofii. Prowadził tajne komplety w czasie okupacji. Po wojnie był rektorem uniwersytetu w Gdańsku. Potem uczył filozofii na Politechnice w Warszawie. Ojciec uważał, że edukacja otwiera drzwi na świat. Zawsze inwestował w edukację – swoją i w naszą. Dlatego było to zupełnie naturalne, żeby dać szansę innym. Również poprzez umożliwienie im dobrego wykształcenia się.
Rodzinna tradycja?
To ważny wątek. Nasz dziadek organizował tajne komplety w Słupi Jędrzejowskiej. Tamtejsza szkoła została nazwana imieniem prof. Romana Czerneckiego. Ojciec też tę szkołę wspierał. To jest szkoła wiejska na poziomie gimnazjalnym, więc bardzo szybko okazało się, że takie wsparcie nie wystarczy, żeby tym dzieciom pomóc. Kończą gimnazjum, a wsparcie kończy się wraz z końcem szkoły. Tak zrodziła się idea, żeby pomagać młodym, zdolnym dzieciom już na etapie licealnym, żeby pociągnąć to, co zaczęliśmy w gimnazjum. Najpierw ruszyło to lokalnie, a później rozrosło się na cały kraj. Ta ciągłość rodzinna ma tutaj oczywiście silne oddziaływanie na to, co robimy.
Dlaczego żaden z synów założyciela nie został prezesem fundacji? To byłaby taka symboliczna kontynuacja.
Igor Czernecki: Joanna Bochniarz jest nie zastąpiona.
Joanna Bochniarz: Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Organ nadzoru nie może być w żaden sposób powiązany z organem zarządzającym. W radzie nadzorczej są obaj synowie pana Andrzeja Czerneckiego. Ich opiniowanie jest dla fundacji kluczowe, ponieważ mają największą świadomość tego, jak ich ojciec chciał żeby fundacja się rozwijała. Mogą też weryfikować nasze pomysły i działanie, czy rzeczywiście jest zgodne z jego wizją.
Igor Czernecki: Działamy na skalę ogólnopolską. Trzeba było znaleźć koordynatorów, stworzyć struktury i je doskonalić. Myślę, że ani ja ani mój brat nie mieliśmy i pewnie nadal nie mamy doświadczenia, żeby sobie z tym wszystkim poradzić. Ani ja ani brat nie umielibyśmy zrobić tego tak jak Joanna.
Mimo majątku, który zostawił Andrzej Czernecki, fundacja potrzebuje też darczyńców. Polacy są otwarci na tego typu inicjatywy?
Joanna Bochniarz: Nasza fundacja ma rzeczywiście dosyć wyjątkową sytuację. Rada nadzorcza w 100 proc. finansuje nasze działania administracyjne oraz kilkadziesiąt nowych stypendiów rocznie. Biorąc pod uwagę trzy roczniki to już 230 stypendiów. Wiemy, że potrzeba jest większa, że jeszcze więcej osób powinno dostawać te stypendia i tu rada nadzorcza wspiera nas w poszukiwaniu dodatkowych źródeł finansowania gdzie indziej. Są osoby fizyczne i firmy, które już wspierają bądź deklarują, że od 1 września tego roku sfinansują kolejne stypendia.
Igor Czernecki: To dobre pytanie, bo Polacy rzeczywiście mają taką nieufność do fundacji i organizacji trzeciego sektora. To sięga prawdopodobnie jeszcze PRL. W latach 90. powstało dużo organizacji pozarządowych, których cele niestety mijały się z tymi, które oficjalnie były podawane. My kładziemy bardzo mocny nacisk na profesjonalną administrację. Zachęcamy darczyńców, żeby nas wspierali, ale i zapewniamy, że pieniądze, które przeznaczają na naszą fundację, są w pełni wykorzystywane na pomoc dzieciom. Mamy bardzo jawny budżet. Jest opisany na stronie i na wykresach mamy dokładnie pokazane, na co przeznaczana jest każda część pieniędzy. Prawdopodobnie jesteśmy pierwszą fundacją w Polsce, która z taką jawnością pokazuje swoje finanse. Niczego nie ukrywamy.
Fundacja szuka dzieci, czy same się zgłaszają?
Joanna Bochniarz: Dzieci się same zgłaszają, ale jeździmy też do gimnazjów wiejskich. Odwiedziliśmy już prawie wszystkie gimnazja wiejskie w kraju. Przypominamy co roku, że jest taka możliwość skorzystania ze stypendiów i wówczas dzieci samodzielnie wypełniają formularze rekrutacji elektronicznej. Kolejna faza to odwiedzanie każdego domu, rodzica, wychowawcy. Chcemy zweryfikować i zdolności i predyspozycje psychiczne.
A tu mimo młodego wieku potrzeba silnej psychiki.
Joanna Bochniarz: Absolutnie. To nie jest łatwe przenieść się ze wsi do miasta. To duże wyzwanie i dla rodziców i dla dzieciaków. Później sprawdzamy, czy te dzieci dostały się do liceum wybranego przez nas i wówczas dostają stypendium.
Kto może zostać stypendystą?
Joanna Bochniarz: Są trzy podstawowe wymogi. Po pierwsze miejsce zamieszkania kandydata na stypendystę musi być na wsi. Kolejne to gorsza niż przeciętna sytuacja finansowa – czyli 850 zł na osobę w rodzinie miesięcznie. Trzeci wymóg to wybitne osiągnięcia w nauce: średnia powyżej 4,75, bądź tytuł finalisty lub laureata kuratoryjnego konkursu przedmiotowego.
Czy uczniowie wyciągani ze środowiska wiejskiego, gdzie mówi się o niższym poziomie edukacji, odnajdują się później w liceum w dużym mieście?
Joanna Bochniarz: Prowadzimy badania w tym zakresie, więc mamy bardzo twarde dowody, że jest dysproporcja i że na wsiach jest gorsze nauczanie. Zwykle to wcale nie ma związku z gorszym wyposażeniem tych szkół, tylko z aktywnością nauczycieli, z angażowaniem młodych ludzi w wycieczki, w dyskusje, w korzystanie z nowych technologii. Nie wystarczy, że te technologie są w szkole, bo to niekoniecznie się przekłada na możliwość skorzystania uczniów z internetu i z komputera na co dzień. Potem, po przeniesieniu do miast, ci młodzi ludzie muszą gonić tych miastowych.
Trafiają do tych samych szkół?
Joanna Bochniarz: Do tej samej szkoły, bursy. To rzeczywiście procentuje. Poza tym kadrę mamy wzmocnioną o pomoc psychologiczną. Niektóre dzieci przechodzą stres adaptacyjny. To nie są przypadkowe szkoły, tylko najlepsze, to są też duże miasta. Ci ludzie muszą się w tym szybko znaleźć, muszą się nawet nauczyć poruszać po mieście. Nam się wydaje, że to jest takie naturalne, automatyczne. Dla nich jest to już nauka. Stresująca.
Igor Czernecki: Fundacja stara się ten stres minimalizować. Organizujemy dla wszystkich naszych stypendystów wspólne wyjazdy zimowe i letnie z zabawami, różnymi zajęciami sportowymi. Mamy też taką „kolację mistrzów”, na którą zapraszamy ważne postacie ze świata polityki, świata biznesu, sztuki i przygotowujemy te dzieci, żeby mogły na równi spędzić czas z gośćmi, zjeść z nimi kolację, porozmawiać. Element savoir vivre też jest obecny, rozwijamy go, żeby uświadomić tym dzieciom, że to że są ze środowisk wiejskich wcale nie znaczy, że są w gorszej sytuacji. To jest ważne, na to kładł nacisk mój ojciec i myślę że to powoduje, że one później czerpią z tego siłę.
Fundacja nie przekazuje pieniędzy do ręki.
Joanna Bochniarz: Nie. Jako fundacja finansujemy konkretne potrzeby naszych stypendystów, tzn. pokrywamy koszty ich wyżywienia, noclegu, przejazdu na każdy weekend do domu. Dziecko przenosi się na tydzień do miasta, ale już w każdy weekend może być ze swoją rodziną. Poza tym wszelkiego rodzaju warsztaty, języki obce, wakacje, ferie, wyjazdy do różnych instytucji naukowych. Mamy własne programy humanistyczne – „Akcja Kultura”, są to spotkania z artystami, które mają ciągle poszerzać ich horyzonty. Dzieci nie dostają złotówki, ale my pokrywamy wszystko na podstawie przelewów i umów.
Igor Czernecki: Dlatego taki nacisk kładziemy na profesjonalną administrację, bo pomagamy młodym ludziom, młodszym niż zazwyczaj pomagają fundacje zajmujące się edukacją. To właśnie jest najtrudniejsze. Szesnastoletniemu dziecku nie można dać pieniędzy, które przeznaczamy na roczne stypendium. To jest zbyt duża odpowiedzialność. To oczywiście wymaga dużo większego zaangażowania z naszej strony. Jesteśmy praktycznie jedyną fundacją, która pomaga w ten sposób dzieciom w tym przedziale wiekowym na taką skalę. Właśnie dlatego jest to trudne i czasochłonne, ale warto – im wcześniej pomożemy tym lepiej.
Planujecie również finansowanie nauki poza Polską, prawda?
Joanna Bochniarz: Stawiamy przede wszystkim na uniwersytety zagraniczne. Nasi stypendyści już mieli pierwsze warsztaty przygotowujące ich do skorzystania z tej opcji. Stąd bierze się też nauka języków obcych. Nasz fundator od początku podkreślał, że język angielski powinien być obowiązkowy. Staramy się, żeby nasi stypendyści przynajmniej z tym jednym, rewelacyjnie znanym obcym językiem skończyli liceum. Chcemy, żeby jeżeli tylko będą mogli, to żeby studiowali za granicą. Wyposażamy ich w sprzęty, przedmioty, podręczniki, które potrzebują w szkole, ale również jeżeli ich zainteresowanie wymaga specjalistycznych podręczników czy warsztatów, łącznie z teatralnymi, finansujemy to.
No właśnie. Oprócz edukacji dbacie też o rozwój pasji.
Joanna Bochniarz: Tak, ale nie dzieje się to z przypadku. Zanim dana osoba otrzyma finansowanie, dostajemy opinię jego wychowawcy w szkole, wychowawcy w bursie, koordynatora, czy ta osoba jest solidna, czy się przygotowuje, jaka jest jej frekwencja na różnych warsztatach i dopiero wówczas podejmujemy decyzję, czy rzeczywiście warto zainwestować w te zainteresowania.
Opieka fundacji kończy się po zakończeniu studiów?
Igor Czernecki: Nasza fundacja skupia się na dwóch programach stypendialnych: „Marzenie o nauce” i „ Wymarzone studia” . „Marzenie o nauce” jest programem na poziomie licealnym. Zachęcamy naszych stypendystów, żeby samodzielnie szukali źródeł finansowania swojej dalszej edukacji. To, że poszli do najlepszych liceów, nie znaczy przecież, że ich sytuacja materialna się poprawiała. Nadal potrzebują wsparcia, ale tego wsparcia na poziomie studiów już trochę jest. Nie konkurujemy z innymi instytucjami, które oferują pomoc na poziomie uniwersyteckim. Mamy jednak wybitnych stypendystów, którzy z różnych powodów nie będą mogli znaleźć stypendiów, bo na przykład są wybitnymi muzykami i dla nich nie ma stypendiów. Wtedy wchodzimy z naszym stypendium uniwersyteckim czyli „Wymarzone studia”. Te pieniądze mają wspierać tych z naszych stypendystów licealnych, którzy nie będą w stanie znaleźć finansowania na dalszą naukę. Mają im umożliwić wyjazd na np. MIT czy Oxford, czy którykolwiek z najlepszych uniwersytetów świata.
Pan i brat studiowaliście za granicą. Czuje pan, że macie dzięki temu większe szanse niż po studiach w Polsce?
Igor Czernecki: Są plusy i minusy oświaty prywatnej i publicznej. Jestem teraz związany z Uniwersytetem Warszawskim. Mam do czynienia i ze studentami na bardzo wysokim poziomie i z fantastyczną kadrą naukową. To, co wyróżnia zagraniczne uniwersytety to fakt, że profesorowie są lepiej opłacani, dzięki czemu mogą więcej czasu poświęcić swoim podopiecznym. Mówię z perspektywy humanisty. Myślę, że z perspektywy kogoś z nauk ścisłych te różnice są prawdopodobnie jeszcze mocniej widoczne. Na zagranicznych uniwersytetach jest dużo więcej pieniędzy niż w Polsce na laboratoria, badania i eksperymenty. My chcemy, żeby nasi stypendyści wracali do Polski. Bardzo chcemy, żeby wracali na swoje wsie i wspierali rozwój terenów, z których pochodzą. Jeżeli taka młoda osoba była za granicą, to po prostu może mieć tych pomysłów na rozwój więcej.
Jako syn milionera, który zaangażował się w działalność charytatywną, czuł się pan w jakiś sposób zobligowany do kontynuowania dzieła ojca? Czuł pan presję?
Presja to źle powiedziane. Jestem dumny z tego, co zrobił ojciec i cieszę się, że mogę w tej fajnej inicjatywie uczestniczyć.
W jednym z wywiadów pana ojciec przyznał, że zapowiedział wam (panu i bratu), że nie będzie wam dawał pieniędzy, a jedynie może pożyczyć, jeśli któryś z was przyjdzie do niego z pomysłem na biznes. Takie słowa mobilizują?
Igor Czernecki: Ja jestem humanistą, brat kończył studia ścisłe. Obaj mieliśmy ogromne wsparcie od ojca. Dzięki niemu mamy dobre wykształcenie. Ojciec wychodził z założenia, że takie wykształcenie otwiera drzwi kariery we wszelkich możliwych sektorach. Ale mobilizował nas do nauki, a nie dawał pieniądze. To, że przekazał większość pieniędzy na działalność fundacji nas cieszy, bo możemy się w tę działalność zaangażować.
Spełnia się pan w tym?
Tak. To jest nasza fundacja rodzinna. Tradycja. I szansa na pomoc innym.
W Polsce dzieci znanych rodziców są postrzegane przez pryzmat rodziców. Oczekuje się od nich więcej. Myślę, że i pani może coś o tym powiedzieć.
Joanna Bochniarz: Myślę, że oboje z Igorem mieliśmy to szczęście, że wychowały nas osoby ambitne, które cały czas się rozwijały. Nie miały takiego momentu, w którym stwierdziły, że teraz leżą w leżaku i nic nie robią. Poznałam Andrzeja Czerneckiego dwa lata przed jego odejściem i wiem, że była to osoba szalenie zabiegana. Mimo że zmagał się z ogromnym wyzwaniem, jakim była jego choroba i leczenie. Masę czasu poświęcał fundacji, bardzo dużo podróżował. Mam podobne spostrzeżenia, jak obserwuję moich rodziców.
Nie ma sytuacji, że siadają na ławce i odcinają kupony, albo twierdzą, że jest już za późno, żeby czegoś spróbować. Nie ma na to miejsca. Andrzej Czernecki pokazał i mi i swoim synom, że człowiek cały czas się rozwija. Ja mam też takie poczucie presji ze strony stypendystów. Skoro im mówimy: „rozwijajcie swoje pasje, szukajcie swoich zainteresowań, to jest najważniejsze”. To my tak samo musimy szukać tego czegoś dla siebie. Kto, jeśli nie my, ma być przykładem? Powinniśmy dalej poszerzać horyzonty, coraz lepiej zarządzać sobą, nie osiąść na laurach.