Bazyl ma 26 lat. Co prawda nie jest już studentem, ale jeszcze się nie obronił. Niedawno stracił pracę, a oszczędności szybko się rozpłynęły. Dlatego wpadł na świetny pomysł. - W połowie tygodnia, kiedy dopada mnie największy głód, jeżdżę do rodzinnego Tarnowa. Zostaję na dwa dni, najadam się do syta i wracam. Czasem przed wyjściem na dworzec, moja mama sypnie groszem. Wtedy jeszcze zwraca mi się za bilet.
Ale dlaczego tylko na dwa dni? Jego żołądek cieszyłby się z dłuższych odwiedzin. - Nie jestem już w stanie wytrzymać w domu dłużej. Od siedmiu lat żyję, jak chcę. 48 godzin i spojrzenie mamy, które pyta kiedy wrócę z imprezy wystarczy, by przekonać mnie, że wolę przez pięć dni głodować, niż mieszkać z rodzicami - tłumaczy Bazyl.
Zdarza się też tak, że pieniądze na jedzenie bardzo szybko się rozchodzą.
- Za pieniądze, które powinnam przeznaczyć na jedzenie, kupuję ciuchy. W połowie miesiąca nie mam już kasy na nic. Przez pierwsze dni z pustym kontem i brzuchem pocieszam się, że to wyjdzie mi na lepsze.
Trochę schudnę, zacznę szanować pieniądze. Ale w pierwszy weekend i tak jadę do domu - spowiada się Dominika z Poznania, która studiuje dziennikarstwo. I zabezpiecza się kulinarnie na wszystkich możliwych płaszczyznach. Je, ile zdoła, pomaga w przygotowaniu dwutygodniowych zapasów. I robi zakupy w supermarkecie, tym samym, który ma obok bloku w Poznaniu. Jest jednak różnica. Tutaj płaci mama. - Dzięki temu skutecznie oszukuję siebie i innych, że umiem racjonalnie rozporządzać gotówką. W końcu na wszystko mi wystarcza - kwituje Dominika.