Paulina Guzik podpisuje swoją książkę "Baby and the City".
Paulina Guzik podpisuje swoją książkę "Baby and the City". fot. arch. Pauliny Guzik

Paulina Guzik musiała odejść z pracy w "Wiadomościach" w drugim tygodniu urlopu macierzyńskiego. Dziś ma własne wydawnictwo, a jej pierwsza książka "Baby and the City" właśnie trafia do księgarń. W rozmowie z naTemat mówi o tym, jak osiągnąć sukces, kiedy obie ręce zajęte są trzymaniem maluchów i o tym, dlaczego polskie wydawnictwa traktują rodziców jak portfele do wyciśnięcia.

REKLAMA
Taka historia niejednemu odebrałaby chęć do działania. Zwolnienie z prestiżowego stanowiska w drugim tygodniu urlopu macierzyńskiego…
Paulina Guzik: Nie przedłużono mi umowy. Trudno. Pomyślałam wtedy, że tak miało być. Jaś miał wtedy dwa tygodnie, więc o szukaniu nowego zajęcia nie było mowy, zostałam z nim w domu. Jestem osobą, która nie może za długo usiedzieć na miejscu, więc od początku wychodziłam z nim na spacery, na pierwszy już w piątej dobie życia. Chodziłam do kawiarni, restauracji, muzeów, zaczęłam w ten sposób odkrywać miejsca, których nie znali nawet rodowici krakowianie. Zaczęłam więc pisać bloga Baby and the city.
Pozwalał zająć się czymś poza dzieckiem?
W pewnym sensie. Dla dziennikarza blog to forma ekspresji. Mnie włączyła się w pewnym momencie żyłka informacyjna, nie chciałam pisać tylko o trudach macierzyństwa, blog szybko zaczął pełnić funkcję praktyczną. Zaczęłam zwracać uwagę na nowootwierające się miejsca, reklamy. Odwiedzałam miejsca, z którymi musi się zetknąć młoda mama, takie jak urzędy. Zaczęłam się zastanawiać, co dalej, kiedy Jaś miał pół roku.
To był moment, kiedy pomyślała pani, że czas pójść krok dalej?
Potrzeba jest matką wynalazku. Kiedy stajesz się rodzicem, nagle zostajesz ekspertem w tej dziedzinie także dla innych. A jeśli do tego jeszcze piszesz bloga, to jesteś już hiperekspertem. Tak mnie traktowano. Dostawałam pytania w stylu "a jaki wózek?", "a gdzie rodziłaś?" nie tylko od znajomych, ale coraz częściej od zwyczajnych czytelników bloga.
Pomyślałam, że zamiast odpowiadać na wszystkie pytania pojedynczo, zbiorę je łącznie, w formie poradnika. Tak narodził się pomysł na książki, które połączą przewodnik po najlepszych miejscach w Warszawie i Krakowie z poradami rodzicielskimi. Chciałam podzielić się swoim doświadczeniem.
Kiedy książka powstała, okazało się, że wydawcy nie są nią zainteresowani. Dlaczego?
Takich wydawnictw jest na rynku kilka, sama dostawałam podobne rzeczy w szkole rodzenia. Ale od razu wyrzucałam je do kosza, bo okazywały się wielkimi broszurami reklamowymi. Jeśli w takiej publikacji ktoś pisze o kawiarni, to znaczy że firma dała za to pieniądze. Jeśli poleca buciki, to na drugiej strony będzie reklama największego w Polsce producenta. Wydawnictwa, którym proponowałam współpracę przy "Baby and the city" stawiały warunek, że lokale, które chcę opisać, muszą zapłacić za to, żeby znaleźć się w książce. Nikt nie wierzył, że da się na tym zarobić, że rodzice będą chcieli kupować taki poradnik.
Nie miała pani ochoty wtedy zrezygnować?
Miałam świetne opinie od czytelników bloga, znajomych rodziców. Wszyscy mówili, że taka publikacja jest potrzebna. Nie raz słyszałam: "chciałam mieć taką książkę, kiedy byłam w ciąży". Ja sama wierzyłam w ten projekt, między innymi dlatego, że wszystkie badania mówią o tym, że mamy największe zaufanie do tego, co polecą nam znajomi pocztą pantoflową.
Założyła pani własne wydawnictwo Media Guzik. Jak to się robi z dwójką małych dzieci? Przecież obie ręce są zajęte.
Kiedy pisałam książkę, to Helenka była jeszcze w brzuchu. Jaś na szczęście uwielbia swoich dziadków, więc mogłam zostawiać go z nimi. Natomiast kiedy zakładaliśmy wydawnictwo, Helenka była już z nami. Musiałam zahaczać o dom kilka razy dziennie, między spotkaniami, żeby karmić ją piersią.
Później, w czasie kluczowych dwóch miesięcy, było trochę trudniej. Mąż jest lekarzem, a wiadomo, z czym to się wiąże – dyżury, jeżdżenie do pacjentów. Dzieci przeszły szkołę życia, bo przez kluczowe dwa miesiące miały niewiele kontaktu z nami. Mam nadzieję, że kiedy skończy się szał z dystrubucją, promocją, będą mieli mamę już tylko dla siebie.
logo
Paulina Guzik ze swoją debiutancką książką arch. Pauliny Guzik

Od czego pani zaczęła zakładając wydawnictwo?
Od rejestracji własnej firmy. To na szczęście trwało bardzo krótko, po godzinie już byłam przedsiębiorcą. Następnie szukaliśmy drukarni, korektora, grafika. Patrząc z perspektywy czasu, przy wydaniu książki, jej napisanie to pikuś.
Były też przyjemne momenty. Kiedy stałam z panem z drukarni i wdychając opary rozpuszczalnika widziałam, jak drukuje się najpierw okładka, a później wnętrze książki.

Premiera była dwa tygodnie temu. Kto miał rację a propos książki, pani, czy wydawcy?

W krakowskim Czułym Barbarzyńcy na początku do mojej książki podchodzono lekko sceptycznie, szef sprzedaży wątpił, czy zejdzie tyle egzemplarzy, ile przywiozłam. W maju zadzwonił po więcej. Książka była bestsellerem w kwietniu.
Myślę, że rodzice lubią szczere, dedykowane im książki.
Powiedziała pani: ile przywiozłam.
Sama je pakuję i rozwożę, odpowiadam za dystrybucję i promocję. W Warszawie pomaga mi współautorka części związanej ze stolicą.
Myśli pani, że wydawnictwo będzie dochodowym zajęciem?
Rynek książkowy jest trudny, ale na razie nie narzekam. Oczywiście i prowadzenie bloga, i założenie własnej firmy kosztuje. Ani "Baby and the City" - bloga i książek, ani wydawnictwa Media Guzik nie byłoby gdyby nie to, że jedno z nas pracuje na etacie, i to ciężko. Śmieję się że Media Guzik jest póki co zadłużone w firmie Guzik Med, czyli działalności mojego męża Bartka. A całkiem serio rzecz biorąc wydanie książki to rodzinna inwestycja i wiele wyrzeczeń, wiele dodatkowych dyżurów i godzin pracy Bartka. Ale wierzymy w to, że to dobrze zainwestowane oszczędności
Gdyby mogła pani wrócić do tego momentu, kiedy panią zwolniono, walczyłaby pani o powtórne przyjęcie do telewizji?
Nie. Niestety praca w mediach polega na tym, że przychodzi się na 9, a wychodzi o 20:30, po wieczornym kolegium. To nie jest zajęcie, w którym można wyjść na chwilę – albo się nagrywa setki, albo coś pisze, albo siedzi na montażu. To bardzo trudne zadanie dla matki małych dzieci i podziwiam osoby, które to łączą. Wiem już, że nie mogłabym poświęcić tyle czasu Jasiowi i Helence.
Czy warto? Była rektor Princeton uważała przez lata, że kobiety mogą wszystko, że ich kariera może być taka sama, jak kariera mężczyzn. Poślizgnęła się na tym stwierdzeniu, kiedy okazało się, że 13-letni syn jest dla niej właściwie obcym facetem.