W odpowiedzi, czy też jako uzupełnienie, popularnych i szeroko komentowanych wypowiedzi „ekspertów od klabingu”, postanowiłem wyartykułować swoje zdanie – równie „eksperckie”. Przyczyn regresu „gatunkowego clubbingu” w PL upatrywałbym w co najmniej dwóch kategoriach: społeczno-ekonomicznej oraz technologiczno-cywilizacyjnej.
Reklama.
Należy przede wszystkim mieć świadomość, że clubbing wysokiej jakości to rozrywka stricte wielkomiejska, przeznaczona dla tzw. miejskich liderów opinii czy też trendsetterów. Osób o określonej pozycji społecznej, niekoniecznie statusie ekonomicznym, ale - koniecznie - wrażliwości, kreatywności i poczuciu estetyki oraz wynikających z nich potrzeb spędzania wolnego czasu…
Tak było...
To z tych cech osobowościowych wynikała wyjątkowa atmosfera w warszawskich klubach końca XX i początku XXI wieku. Ludzi łączyła chęć przeżywania czegoś wyjątkowego podczas parkietowego szaleństwa przy muzyce innej niż wszędzie. Byli to często ludzie o różnym statusie zawodowym czy majątkowym, ale parkiet i fanatyczne uwielbienie muzyki – czyniły wszystkich równymi. Oczywista i nierozerwalna z ideą klubu hermetyczność i selektywny dobór publiczności ujmowane były w mechanizmach promocji programów klubowych: kanałem towarzyskiego wtajemniczenia (czyli dzisiejsze word of mouth), przez rekomendacje (weryfikowaną przez właścicieli klubu) do wyselekcjonowanych działań z użyciem mediów włącznie (vide np. rola Radiostacji czy pierwszego portalu – clubbing.waw.pl dla rozwoju i popularyzacji clubbingu w stolicy).
Należy również uczciwie stwierdzić, że piszemy głównie o scenie klubowej w związku z fenomenem „House Music” (i gatunków pokrewnych), który to nadawał ton wydarzeniom w najlepszych lokalach. Nieco oddzielnym zjawiskiem były techno-party w innych niż kluby – lokalizacjach.
Siła muzyki i DJ-a Muzyka i dj były głównymi powodami, dla których szło się do klubu. Lokali serwujących „właściwy” rodzaj muzyki było niewiele – jak dzisiaj. Warszawa miała swoją Piekarnie i kilka innych miejsc, które na mapie stolicy istniały - w omawianym wymiarze - krócej bądź całkiem krótko (Tam-Tam, Stereo, H2O, Palmiarnia, Muza). Sopot – od którego powinienem był zacząć – miał pierwszy klub tego rodzaju w Polsce – niedościgniony Sfinks. Do Krakowa jeździło się na legendarne imprezy organizowane w Galerii Krzysztofory, potem przez chwile do klimatycznego Electric Cafe’, Miasta Krakoff czy wreszcie Prozaku. Tempo rozwoju sceny w grodzie Kraka było wolniejsze – krakowskie po prostu.
Poznań pojawił się na scenie jako "czwarta siła" - z ofertą Eskulapa i spadkobiercy jego tradycji - SQ. Katowice czy Wrocław pozostały nieco na uboczu „wielkiej klubowej sceny”(z wyjątkiem imprez masowych - np. Mayday). Podobnie Łódz – ale to w wyniku jej skupienia na niszowym wówczas nurcie drum and bass i breakbeat. Znakomite imprezy organizowane były cyklicznie w Toruniu i były owocem pracy znakomitego kolektywu, który funkcjonował tam w latach '90. Nie udało się chyba jednak przełożyć wyników tej pracy na stałą scenę klubową - lokali serwujących regularnie określoną jakość rozrywki czy też dj'ów, którzy byliby rozpoznawalni szerzej niż lokalnie.
Dje i organizatorzy byli otoczeni „nimbem tajemniczości” na równi z …właścicielami klubów. Ci ostatni to zazwyczaj osoby najwyższej kultury z predyspozycjami do wykonywania zawodu „właściciela klubu”, obyci profesjonaliści z odpowiednimi kontaktami i doświadczeniem. Rzadkość w kraju gdzie biznesowi na wszelkich poziomach towarzyszą "bazarowo – agrarne" zwyczaje.
Pozostałe lokale w ww. miastach to były dyskoteki, oferujące popularną muzykę taneczną –. Elitarny klub z dobrą muzyka klubową konkurował z kilkoma lokalami oferującymi tzw. mainstream. W tym wymiarze zatem – moim zdaniem niewiele się zmieniło. Mniejsza bowiem była grupa odbiorców nocnej rozrywki.
Właściciel i DJ jak celebryta
Żeby nie zwiększać wolumenu wypowiedzi oczywistościami – przejdę do przedmiotowych przyczyn upadku. Wzrastająca popularność tej formy rozrywki, spowodowała zainteresowanie się nią mediów.
Dj, właściciel klubu czy nawet selekcjoner – urośli w tym szumie do rangi jeśli nie celebrytów, to z pewnością do miana osób, z których zdaniem należy się liczyć. Zwracam uwagę, że mówimy o realiach Polski wolnorynkowej, kraju nadrabiającego „społeczno-ekonomiczne zaległości” wynikające z zaszłości historycznych. Ich głównym efektem jest brak tradycji, a objawem „zachłyśnięcie się” efektownymi zjawiskami – którym na pewno w jakiś sposób clubbing pozostaje. Blichtr nocnego życia, bycia rozpoznawalnym i poczucie przynależności do „wybranej” grupy. To do dzisiaj działa na wyobraźnie. Ten element próżności jest nierozerwalnym składnikiem tej branży od zamierzchłych czasów.
Medialność zjawiska, spowodowała zainteresowanie nim różnej maści biznesmenów – którzy przekonani, że „to się opłaca” – pojawili się na rynku rozrywki nocnej. I tutaj widzę duży związek między dzisiejszą jakością rozrywki nocnej w Warszawie (pisze jako warszawiak) a estetyką, która doprowadziła do pojawienia się w mediach neonowych, konkursowych „trzech słoików”.
Czemu winne są "słoiki"?
Otóż – sytuacja ekonomiczna spowodowała napływ prowincjonalnej ludności do stolicy. Dla jednych to smutne, dla innych wstydliwe, jeszcze innych drażliwe czy obraźliwe – pozostańmy przy tym, że to społeczno ekonomiczny fakt. Ostatnie 10 lat to masowy napływ ludności wiejskiej i małomiasteczkowej do Warszawy przede wszystkim (w mniejszej skali zjawisko to dotyka również kilku innych miast centralnych). Powstała nowa grupa: przyjezdni. W pewnych sferach aktywności – np. nocne życie – stali się oni bardziej aktywni i to im gustom schlebia teraz rynek. O ich uwagę zabiegają właściciele lokali.
Ponieważ nie ma jednego kanonu estetyki dla ludzi pochodzących ze środowiska wielkomiejskiego i dla tych przyjezdnych, lokale serwujące program dla tych pierwszych, zaczęły przeżywać kryzys, gdyż dodatkowo – te dwie grupy społeczne, nie bardzo potrafią funkcjonować w przestrzeni jednego lokalu, a serwowanie repertuaru „dla wszystkich” nie zdaje egzaminu.
Mamy do czynienia z masową rozrywką dla ubogich – dosłownie i w przenośni. Pauperyzacja kultury jest ewidentna na każdym polu działalności człowieka AD2013. W wyniku kryzysu ekonomicznego ludzie biednieją materialnie, a na dodatek masowy odbiorca w mieście to dzisiaj – najczęściej – przyjezdny, którego potrzeby i gusta są inne z definicji niż potrzeby i upodobania ludności rdzennie wielkomiejskiej.
Klub może otworzyć każdy
W dzisiejszych czasach każdy może otworzyć "klub". Każdy amator, bezguście, beztalencie i bez pojęcia - byle miał pieniądze i chciał. Z drugiej strony sam fakt nie jest naganny (jak efekty) – mamy przecież wolny kraj i wolny rynek. Pewne działalności są jednak koncesjonowane i wymagają specjalnych uprawnień – może to pomysł na podniesienie poziomu nocnej rozrywki w Polsce?
Nasz bohater bowiem inwestuje pieniądze zarobione w innej branży lub pochodzące ze zdolności kredytowej i oczekuje efektów od razu. Bo zainwestował. Dochodzi więc do zaniżania standardów pracy. To naturalne jeśli zajmują się sprawą dyletanci (Anglicy pięknie to ujmują: „wannabies”) a nie predestynowani lub doświadczeni profesjonaliści. W konsekwencji dochodzi do pauperyzacji obyczajów w kwestii oferty artystycznej jak i funkcjonowania całej branży. Amator bowiem zatrudnia podobnych sobie amatorów, ale gorszych od siebie (muszą być jego podwładnymi przecież) i każe im pracować wg swoich standardów. Efekt jest osiągnąć najszybciej – kierując ofertę do odbiorcy masowego. I tu koło się zamyka...
Tu dochodzimy do elementu społeczno-technicznego. Ludzkość "zgłupiała", stała się płytsza, mniej wnikliwa, mniej zaradna. Zadowalająca się tym co postęp cywilizacyjny oferuje. Wygodnie i bezpiecznie podtyka pod nos. Dotyczy to troszkę każdej dziedziny – w tym muzyki i rozrywki klubowej. Blisko 10 lat ewolucji narzędzi reklamowo-promocyjnych oraz komunikacyjnych: sms, mms, chat, gadu, telewizja, radio, multimedia, Internet – portale społecznościowe… Coraz gorzej i mniej skutecznie dociera się do ludzi z wartościowym komunikatem, z jakąkolwiek „prawdą”. Dominują szybkie „call to action” i hasła stylizowane na skandalizujące, krótkie i intensywne. Wyłączające myślenie, inwencje i kreatywność.
W wymiarze klubowym postęp – czy też degrengolada, miały następującą kolejność. Najpierw zaczęto publikować playlisty z setów djskich. Początkowo była to wiedza tajemna i dostępna dla bardzo wąskiego grona. Czyniło to profesje Dj'a – zawodem elitarnym, dostępnym dla ludzi mocno predestynowanych i zorientowanych – w historii muzyki, w jej odmianach. Wszystko było potrzebne by dotrzeć do właściwej płyty winylowej (za granicą oczywiście choć i w Polsce pasjonaci walczyli z rzeczywistością próbując inicjować dystrybucje wartościowego winylu). Popularyzacja tej wiedzy zwiększyła ilość dj'ów na rynku a więc wprowadziła element konkurencji – z jej dobrymi i złymi stronami.
Liczy się bywanie, nie impreza
Zaraz potem cywilizacyjny postęp spotęgował to ostatnie zjawisko poprzez popularyzacje, potem zdominowania rynku przez płytę CD – jako podstawowego nośnika. Nie dość, że tajemnicze zjawisko już stało się wiadome, odkryło tajemnicę, to teraz stało się jeszcze łatwiejsze w dostępie i obsłudze. Wszystko prowadziło do zwiększania ilości lokali oraz młodych ludzi wykonujących „zawód dj'a”. Powyższe na tle napływu przyjezdnych. To nie segregacja tylko fakt społeczno-naukowy.
Dla dzisiejszych klubowiczów nie liczy się muzyka tylko bywanie, pokazywanie się, przeżywanie clubbingu tylko w tej jego powierzchownej i próżnej sferze. Lista VIP, alkohol – najlepiej za darmo, drogie ciuchy, raca w butelce szampana. Dzisiejszy clubbing to udawanie kogoś innego, lepszego. Muzyka, której do tego potrzebuje dzisiejszy klubowicz to komercyjna papka ze sformatowanej rozgłośni radiowej, szeroko rozpoznawalna i najlepiej, żeby była do ściągnięcia na telefon... Dzisiejszym trendsetterom w Polsce - do wartościowego undergroundu nawet nie chce się dokopać. Są na to zbyt powierzchowni.
W dobie digitalizacji wszystkiego oraz szerokiej dostępności przez internet – skurczyła się granica między twórcą a prawdziwą sztuką. Szeroko dostępne są programy do produkcji muzyki, Internet daje możliwość zaistnienia „dziełom” które kiedyś nie miałyby szanse na zaistnienie, które daje im ogólne zubożenie kulturowe i – kierowana szybką chęcią zysku – tendencja do schlebiania niewybrednym gustom. W łatwy sposób dystrybuowana jest "tandeta dla ubogich".
Gdzie są dawni DJ-e
Dzisiejszy dj nie zna 40stu lat historii muzyki klubowej, nie zna znaczących postaci w jej historii, ani nie ma predyspozycji do puszczania muzyki, którą często poznaje ściągając ją na telefon. Schlebianie masowemu gustowi zabiło w dj’ach instynkt odkrywcy i odwagę będącą podstawą jego zawodu – odwagę i obowiązek proponowania muzyki.
Dzisiejszy Disc Jockey nie kreuje rzeczywistości – odtwarza jedynie preferencje mało wysublimowanej publiczności. Dzisiejsze kluby to nie kluby – to dyskoteki używające nazwy „klub” by podnieść prestiż w pozycjonowaniu się na rynku. Niczego nie kreują a kreatywność była właśnie domeną prawdziwych klubów. Jazz, Rock, Soul, Funk, Disco, House i Techno…powstały właśnie w klubach, które były jednostkami kreatywnymi – w opozycji do tego co oferował ówczesny mainstream. Dzisiaj kluby niczego nie tworzą – nawet standardów pracy…
Gdzie ludzie głębsi, bardziej wrażliwi, świadomi? Cóż, mają swoje lata i dorosłe tematy (praca, rodzina, kredyt do spłacenia), są w mniejszości, swoje już przeżyli, maja inne zainteresowania: rower, jogging, siłownia, i zamiast tworzyć scenę - przeżywają wspomnienia na facebooku publikując ulubione utwory lub miksy....
Z pewnością są ludzie młodzi o innych, wyższych wymaganiach (świadczy o tym zjawisko tzw. hipsterstwa) ale oni są ewidentnie w mniejszości i im rynek niewiele oferuje. Nieco kontestując rzeczywistość – zadowalają się więc surowymi warunkami, które oferują „ich” lokale.
Sukces prawdziwego, jakościowego klubu trzeba wypracować. Określić program klubu – czyli wokół czego to ma się kręcić. Zarazić ludzi, i kolejnych, i następnych. to trwa – a czas oznacza pieniądz. Dużo czasu=dużo pieniędzy a tego biznesowa logika nie znosi w Polskich realiach gospodarczych.
Finanse muszą się zgadzać. Zawsze
Nawet super hiper extra ambitny klub to przedsięwzięcie komercyjne. Potrzebuje siedziby - jakiś czynsz trzeba zapłacić. im lepsza lokalizacja tym kosztuje więcej ( w Warszawie – abstrakcyjnie dużo za dużo) ale ma większe szanse być często, "gęściej" uczęszczany. Potrzeba mediów - rachunki. Obsługa-pensje. Wyposażenie-koszty. Jakaś sprzedaż - potrzebna aprowizacja. Program – gaże dla artystów. promocja – trzeba załatwić, wyprodukować – też koszty. Trzeba też to ująć w ramy czasowe i tak powstaje okresowy budżet. Na „miłość do muzyki czy piękne oczka” nic nie dają. Na koniec miesiąca trzeba excel zamknąć i dobrze, żeby się zgadzało. A że temat wymaga wiedzy i poświecenia to byłoby super, żeby ten co tak to świetnie zorganizował (czas i zdrowie poświęcił) – też zarobił. A nie tylko dał zarabiać innym....
Dla mnie osobiście – wysokogatunkowy klub świadczy o naszym mieście. Świadczy o naszym stopniu ewolucji. To gdzie, przy jakiej muzyce i w czyim/jakim towarzystwie „tańczymy” – świadczy o nas tak samo jak czyste ręce, obcięte paznokcie, zachowanie przy stole, schludny wygląd czy dbałość o język ojczysty.
My uczestnicy sceny, dje, organizatorzy... 10 lat temu myśleliśmy że w dzisiejszych czasach w Polsce będzie Ibiza. Rozpoznawalne, popularne, masowe zjawisko: „peace, love and good music everywhere” - nad tym pracowaliśmy. Nastąpił regres – historia zatoczyła koło. Jesteśmy w punkcie wyjścia albo i wcześniej. Jest gorzej niż było. Z przyczyn ekonomiczno-politycznych, społecznych czy cywilizacyjno technicznych. Ponieważ ryba psuje się od głowy – to i my nie pozostajemy bez winy...