"W Polsce za darmo studiują bogaci, biedni muszą płacić. Bezpłatne, publiczne uczelnie, zamiast promować awans społeczny, stały się narzędziem reprodukcji inteligencji” – czytamy w pierwszym numerze "Dziennika Trybuna". Czy jednak punkty za pochodzenie to najlepszy sposób, by zmienić oblicze edukacji wyższej w Polsce?
Reaktywowany “Dziennik Trybuna” już na pierwszej stronie nowego numeru puszcza oko w stronę czytelników pamiętających czasy PRL. "Przywróćmy punkty za pochodzenie" – krzyczy tytuł nad zdjęciem przedstawiającym bramę UW ozdobioną banerem “Tylko dla bogatych”.
Choć autorka tekstu Małgorzata Ostrowska przyznaje, że “w Polsce ludowej punkty za pochodzenie były zmorą inteligenckich dzieci z dużych miast”, to jej zdaniem także w XXI wieku warto pomyśleć nad takim rozwiązaniem, popularnym także w innych krajach. Jego zwolenniczką jest Krystyna Łybacka, była minister edukacji, która tak mówi “Dziennikowi Trybuna”:
Studia dla bogatych z dużych miast
Skąd jednak w ogóle pomysł, że obecnie młodzi ludzie z uboższych rodzin i mniejszych miejscowości mają utrudniony dostęp do bezpłatnej, publicznej edukacji wyższej? Otóż bez trudu można odnaleźć dane, które potwierdzają tę tezę. Dwa lata temu “Przegląd” przytaczał badania, z których wynika, że studenci z najbiedniejszych rodzin stanowią zaledwie 2 proc. na studiach bezpłatnych. Niewielu jest też takich, których rodzice mieli podstawowe wykształcenie: prof. Ireneusz Białecki z ISNS UW, wyliczył, że np. na Wydziale Zarządzania UW tylko co piąty student pochodzi z takiej rodziny – donosił “Przegląd”.
– Nie ma wątpliwości, że dostęp do uczelni państwowych mają przede wszystkim dzieci z rodzin uprzywilejowanych, podczas gdy młodzież w “gorszej” sytuacji jest niemal skazana na słabsze szkoły prywatne, za które dodatkowo trzeba płacić – przyznaje Dorota Obidniak, ekspertka ds. edukacji Kongresu Kobiet.
Nie każdego bowiem stać na korepetycje i rozwijanie talentów, nie każdy ma także dostęp do kultury, sztuki, książek czy internetu. Dla wielu dzieci z inteligenckich rodzin z dużych miast jest to natomiast codzienność. Pytanie tylko, czy punkty za pochodzenie są lekiem na całe zło?
Każdy kij ma dwa końce
– To ideologiczny nonsens z czasów PRL, kiedy państwo pozorowało troskę o najuboższych – mówi o pomyśle “Trybuny” Ryszard Terlecki, zastępca przewodniczącego sejmowej podkomisji ds. nauki i szkolnictwa wyższego z ramienia PiS. On również jest przekonany, że szanse edukacyjne trzeba wyrównywać, ale w inny sposób. – Lepszym narzędziem jest mądra polityka stypendialna, a nie sztuczne mechanizmy promujące pochodzenie – ocenia Terlecki.
Dorota Obidniak zwraca uwagę, że punkty za pochodzenie wzbudzają kontrowersje, bo faworyzując jednych, uderzają w innych, potencjalnie bardziej zdolnych, utalentowanych i pracowitych: – Podejmując ten temat musimy postawić sobie pytanie, czy studia wyższe mają podejmować rolę integrującą i wpływać na spójność społeczną, czy raczej ograniczać się do funkcji edukacyjnej – ocenia.
Na inny z paradoksów pozytywnej dyskryminacji na studiach zwraca uwagę Karol, student politologii na UW, który sam pochodzi z małej miejscowości. – Ktoś z biednej rodziny czy małej miejscowości, kto skorzystałby na punktach za pochodzenie, byłby poszkodowany, bo mogłaby się ciągnąć za nim opinia tego, który studiowania nie zawdzięcza talentowi i pracowitości, ale właśnie punktom – zauważa. – Jeśli chcesz studiować, to dasz radę, niezależnie skąd jesteś – mówi.
Punkty? Musztarda po obiedzie
Być może słowa Karola o tym, że chcieć to móc są prawdziwe, ale nie wyczerpują problemu, bo niewątpliwym faktem jest, że system edukacji w Polsce nie daje równych szans. Przytaczane dane świadczą o tym, że osobom z obszarów społecznie wykluczonych jest po prostu znacznie trudniej zdobyć wykształcenie. Katarzyna Hall, była minister edukacji i blogerka naTemat twierdzi jednak, że próba wyrównywania różnic środowiskowych za pomocą punktów za pochodzenie to musztarda po obiedzie.
Z opinią Katarzyny Hall zgadza się Dorota Obidniak. Ekspertka podkreśla, że gdyby system edukacji w Polsce działał bez zarzutów, to żadne punkty nie byłyby potrzebne. – Dyskusja o punktach za pochodzenie udowadnia tylko, że na wcześniejszych etapach dzieci i młodzież nie otrzymują odpowiedniego wsparcia. Ten problem wywołuje chęć sięgnięcia po łatwe rozwiązania ale niestety, nie tędy droga – mówi Obidniak.
Wydzielenie określonej puli miejsc na uczelniach publicznych dla młodzieży pochodzącej z obszarów społecznie wykluczonych powinno być jednym z wielu ogniw wyrównywania szans społecznych.
Agnieszka
mieszkanka wsi pod Zamościem, bohaterka tekstu "Dziennika Trybuna"
Nigdy nie byłam w teatrze, z internetu korzystałam w kawiarence, kiedy bywałam na mieście. Nigdy nie miałam korepetycji. (...) Nie zostawałam w szkole na dodatkowe zajęcia, bo zaraz po lekcjach miałam autobus do domu, następny był wieczorem.
W mojej ocenie wyrównywanie szans dzieci z różnych środowisk musi zaczynać się już na etapie edukacji przedszkolnej, szkoły podstawowej i gimnazjum. To wtedy trzeba rozbudzić w przyszłych studentach aspiracje edukacyjne. Służyć temu celowi ma m.in. system doradztwa edukacyjno-zawodowego w szkołach gimnazjalnych.