Ekspert: Niektórzy traktują związek jak projekt
Ekspert: Niektórzy traktują związek jak projekt Źródło: grafika Sylwester Kluszczyński

Jeszcze kilkanaście lat temu romantyzm przychodził nam bardziej naturalnie, a bliskość budowała się krok po kroku. Dziś coraz częściej traktujemy związek jak zadanie do odhaczenia, a nie jako żywy proces. – W gabinecie często słyszę zdania typu: "Będę w tym związku na pół gwizdka, bo jeśli spotkam idealną osobę, wówczas mogę w pełni się zaangażować"– mówi w rozmowie z dr n. med. Robert Kowalczyk, psycholog, certyfikowany sek*uolog kliniczny Polskiego Towarzystwa Sek*uologicznego, psychoterapeuta i biegły sądowy.

REKLAMA
Tekst powstał w ramach cyklu grupy naTemat "Kiedyś to było". Pochylamy się w nim wraz z ekspertami nad ważnymi obszarami naszego życia. I pokazujemy, jak bardzo zmieniliśmy się my, nasze myślenie i okoliczności.
logo

Aleksandra Tchórzewska: Potrafimy jeszcze być romantyczni? Kiedyś wystarczały kwiaty i liściki, dziś na pierwszej randce często pojawiają się pytania o status finansowy. A do tego dochodzą coraz bardziej kontrowersyjne trendy randkowe, takie jak sneating czy shreking.

Dr n. med. Robert Kowalczyk, psychoterapeuta: Jestem właśnie po lekturze książki prof. Tomasza Szlendaka Miłość romantyczna nie istnieje.Związki, randki i życie solo w XXI wieku. Autor w niej rozprawia się z mitem romantycznej miłości – pokazuje ją jako maszynę do parowania, która jest archaiczna, nieużyteczna i niepotrzebna. 

Czy potrafimy być romantyczni w tych czasach? Myślę, że tak, ale prawdopodobnie w inny sposób niż kiedyś. Są oczywiście też przykłady skrajnych zachowań, o których pani wspomniała – tylko pytanie, czy kiedyś ich nie było, czy po prostu mniej o nich słyszeliśmy? Teraz bardzo szybko, jak ktoś nas zrani, możemy obwieścić to na Instagramie i wokół tego zbudować społeczność. To sprawia, że łatwo powstaje dość mylące wrażenie, że "kiedyś było lepiej" – zjawisko nazywane retrotopią, czyli idealizowanie przeszłości i mędzy innymi postrzeganie dawnych czasów jako bardziej romantycznych.

Kiedyś, opierając się na romantycznym sentymencie, mieliśmy kwiaty, listy, serenady. Dziś są SMS-y: "wracaj ostrożnie", wspólne playlisty na Spotify albo zapamiętanie ulubionego sosu partnera – czyli po prostu inne formy okazywania uczuć. To nie znaczy, że jest gorzej, tylko że jest inaczej, bo funkcjonujemy w zupełnie innych okolicznościach. Tak zwane mikrogesty czułości – drobne, codzienne oznaki zainteresowania – wciąż są obecne zarówno na etapie randkowania, jak i w późniejszych fazach związku, tylko przybierają współczesne formy.

Dlatego trudno powiedzieć, że kiedyś było więcej romantyzmu, a dziś mniej. Raczej mamy do czynienia z jego nowoczesnymi przejawami. 

A jednak współczesne pary częściej się rozstają niż nasi pradziadkowie czy nawet rodzice.

Myślę, że przyczyny trudności w związkach w dużej mierze pozostają podobne. Dawniej bieda, brak stabilizacji i zależność materialna często trzymały ludzi w niesatysfakcjonujących relacjach – choć należy się zastanowić, czy satysfakcja w ogóle była wtedy głównym celem związku. Dziś, w społeczeństwie zamożniejszym i bardziej otwartym na samodzielne decyzje, łatwiej jest odejść, gdy relacja nie spełnia oczekiwań.

Kiedyś duże znaczenie miała też przynależność do wspólnoty czy religijność – status "kawaler" czy "panna" był oceniany społecznie i w dużej mierze miał swój wydźwięk moralny, co między innymi zwiększało presję zawierania związków. Obecnie dużo mówi się o singlowaniu i różnych typach relacji – nie dlatego, że dawniej ich nie było, lecz dlatego, że były mniej akceptowane, a przez to widoczne. 

W swoim gabinecie najczęściej spotykam osoby z dużych miast i najczęściej uprzywilejowane, więc byłbym ostrożny z uogólnianiem na całą populację Najczęściej powtarzają się takie problemy w związkach jak: brak komunikacji emocjonalnej i wsparcia, poczucie wypalenia emocjonalnego, spadek satysfakcji, niedopasowanie stylu życia i ambicji oraz presja idealnego związku.

Idealnego?

Tak, traktują go jak projekt, który ma spełniać określone kryteria czy jak rodzinną firmę, w której obowiązują określone "warunki rekrutacji". Jeśli partner lub partnerka przestaje je spełniać, rodzi się napięcie, które może prowadzić do rozstania. W praktyce oznacza to, że ludzie noszą w sobie obraz "idealnego" partnera lub partnerki, sprawdzają kandydata pod kątem tego wzorca, a każdy brak dopasowania staje się pytaniem "czy to na pewno on/ona?"

W gabinecie często słyszę zdania typu: "Będę w tym związku na pół gwizdka, bo jeśli spotkam idealną osobę, wówczas mogę w pełni się zaangażować". Takie myślenie pokazuje, jak oczekiwanie na "idealnego partnera" wpływa zarówno na randkowanie, jak i na utrzymanie relacji. Coraz później wchodzimy w związki, często po długim okresie określanym mianem "czas samorealizacji, rozwoju osobistego". Chcemy być na to w pełni gotowi. 

Nie można też pominąć zdrady, która wciąż pozostaje jedną z głównych przyczyn rozpadu związków. Jeżeli to nastąpi, dla niektórych doświadczenie zdrady wywołuje lęk przed kolejnym zaangażowaniem. Pacjenci mówią "trudno będzie mi ponownie zaufać", odraczają decyzję o kolejnym związku. Wszystkie te czynniki tworzą obraz współczesnych związków – bardziej wolnych, ale też bardziej wymagających i podlegających presji bycia "idealnymi".

Rozwód to wciąż jeszcze powód do wstydu, czy raczej do świętowania nowego etapu życia?

W gabinecie często słyszę, że rozwód wciąż postrzega się bardziej w kategoriach porażki i wstydu niż jako szansę na nowy początek. Wciąż brakuje narracji rozwodu jako czegoś, co można przepracować i potraktować jako początek nowego etapu życia.

Piszę o tym także w najnowszej książce Sztuka rozstania, przygotowanej wspólnie z Agatą Stolą i Dawidem Krawczykiem. Pokazujemy w niej, że w Polsce wciąż borykamy się z problemem, jak rozmawia się o rozstaniach i rozwodach. W emocjach często obecne jest poczucie winy i porażki – że nie umiałem utrzymać relacji, że źle wybrałem partnera, że zawiodłem rodzinę. Jest kawałek wstydu podszyty uczuciem porażki. 

Te odczucia wzmacnia też otoczenie, zwłaszcza rodzina, która niekiedy przypisuje winę jednej stronie, najczęściej kobietom. Padają wtedy komentarze, że "wydziwiała" albo "za bardzo się wyemancypowała". Takie narracje wciąż funkcjonują, niezależnie od środowiska z jakiego wywodzi się osoba.

Czy w dzisiejszych czasach – przy natłoku bodźców cyfrowych, social mediów i łatwego dostępu do rozrywki – nie tracimy zdolności do autentycznej bliskości i intymności? Jak tu się kochać, kiedy nowy sezon serialu na Netflixie kusi?

Intymność, bliskość czy sek*ualność wymagają znacznie więcej wysiłku niż odpalenie Netflixa. W czasach wygody i natychmiastowej gratyfikacji takie łatwe doświadczenia wydają się naturalnym wyborem. Słyszę od par w gabinecie, że w hierarchii przyjemności bliskość czy se*s coraz częściej przegrywają z innymi aktywnościami, np. treningiem na siłowni czy kolejnym odcinkiem serialu. Ludzie mają świadomość, że intymność daje sycącą  nagrodę, ale wymaga zaangażowania, czasu i energii, więc często odkładają ją na później. Coraz częściej pary mówią mi wprost: "Nie chce nam się. Wolimy dokończyć serial". To świadczy o zmianie stylu życia i priorytetów. 

Widzę też w gabinecie, że samo pojęcie bliskości bardzo się różni u różnych osób. Dla jednych wspólne oglądanie filmu, siedzenie obok siebie i trzymanie się za rękę to już intymność i dowód bliskości. Dla innych to za mało: chcą wyjść z domu, spotkać się ze znajomymi, przeżyć coś razem, inaczej spędzić czas. Często z tego rodzi się konflikt: jedna osoba mówi "przecież cały czas spędzamy razem, oglądamy filmy", a druga odpowiada "ale ja potrzebuję czegoś więcej, dla mnie to nie jest bliskość". W efekcie obie strony mogą mieć poczucie, że druga ich nie rozumie, nie spełnia ich potrzeb. To pokazuje, jak różnie definiujemy  dziś bliskość – jedni utożsamiają ją z byciem fizycznie obok, inni z aktywnym doświadczaniem i działaniem. Co symptomatyczne, za mało rozmawiamy o tym – to gabinet psychoterapeutyczny staje się nierzadko miejscem takiej refleksji. 

Często czytam posty kobiet, które piszą: czuję się atrakcyjna, ładna, a on i tak woli odwrócić się ode mnie i scrollować półnagie zdjęcia innych kobiet na Instagramie.

Żyjemy w świecie superbodźców – świecie, w którym wszystko podawane jest szybko w atrakcyjnej, nowej i często esencjonalnej formie. To inny świat niż świat bliskości i intymności, który jest znacznie bardziej złożony, wymaga wysiłku i konfrontacji na przykład z frustracją.  Bliskość czy intymność w realnym świecie są o wiele bardziej zniuansowane, wymagają spotkania się z frustracją, kompromisu i akceptacji niedoskonałości.

Tymczasem coraz więcej osób funkcjonuje w przekonaniu, że nie muszą czuć dyskomfortu ani niczego sobie odmawiać. Dyskomfort w związku to wręcz pojęcie anachronicznee – z czasów, gdy ludzie trwali w relacjach, bo musieli. Na poziomie randek oznacza to szukanie "idealnej" partnerki czy partnera – bo jeśli coś nie pasuje, od razu pojawia się chęć ucieczki. To, co dawniej uznawano za normalną część związku – frustrację, kompromisy, niedoskonałości – dziś bywa postrzegane jako archaiczne. 

Związek powinien opierać się na kompromisie, a nie być narcystycznym przedłużeniem naszej wizji partnera. Jeśli zaczynamy traktować drugą osobę jak przedmiot, atrapę czy aktora w naszej relacji, wkraczamy w obszar aberracji. Wówczas relacja staje się projekcją naszych oczekiwań, a partner przestaje być realną osobą z własnymi potrzebami.

Naturalne różnice między partnerami – np. on woli gruszki, a ja jabłka – są normalnym elementem kompromisu. Problem pojawia się, gdy próbujemy "wychować" partnera lub dopasować go do naszej wizji relacji. Owszem, w związku zmiana z zasady to nic złego, ale próba "tresowania" partnera jest niebezpieczna i stoi w sprzeczności z ideą autentycznej relacji.

Czytaj także:

Jeśli przychodzą do pana pary szukać ratunku to znaczy, że komunikacja w związkach jest dziś lepsza niż kiedyś? 

Niekoniecznie – często pojawia się oczekiwanie, że partner zmieni się na terapii, podczas gdy sami czujemy się pełni i nie widzimy potrzeby zmiany. Szukamy raczej narzędzi, a te ma dostarczyć psychoterapeuta. Fantazje o zmianie partnera nie wnoszą jednak niczego do relacji.

Często komunikacja pozostaje pozorna – możemy wygłaszać oświadczenia, ale nie słuchać drugiej osoby ani nie porozumiewać się w sposób konstruktywny. Osoby mówią dużo, lecz to nie zawsze oznacza, że rzeczywiście budują relację.

Terapia może być świetnym wsparciem, ale jest ekskluzywna – nie każdy może z niej skorzystać na przykład ze względów finansowych. Poza tym terapia wymaga gotowości i zaangażowania. Widać wyraźnie, kiedy ktoś naprawdę chce pracować nad sobą i swoim związkiem. Niestety, czasem uczestnicy wygłaszają oświadczenia zamiast prowadzić prawdziwą, wnoszącą komunikację.

Czyli można powiedzieć, że z jednej strony nasze związki są dziś bardziej świadome, bo biegniemy do gabinetu psychoterapeuty, ale z drugiej strony pojawiają się większe oczekiwania i może więcej konfliktów niż kiedyś?

Nie wiem, czy konfliktów jest więcej, bo sam konflikt nie jest ani dobry, ani zły. To spotkanie z pewnym dyskomfortem, a kluczowe jest to, jak sobie z nim radzimy. Często mówię, że kryzys jest miarą tego, że dotychczasowe sposoby radzenia sobie nie wystarczają.

Jawne konflikty bywają w zasadzie sygnałem, że coś wymaga uwagi. Trudniejsze są sytuacje, gdy pary nie dostrzegają konfliktu, a napięcia pozostają ukryte – wtedy pojawia się pasywno-agresywna atmosfera, wszystko jest "zapudrowane" zamiast otwarcie rozwiązane.

Łatwiej pracuje mi się z parą, która ma między sobą emocje i potrafi je wyrażać, niż z parą, która je tłumi i udaje, że nie ma problemu. To właśnie stłumione emocje uważam za niebezpieczne.

Dlaczego współczesnym ludziom tak trudno budować trwałe związki?

Częściowo dlatego, że nadążanie za kompetencjami relacyjnymi jest trudniejsze – wciąż korzystamy z wyobrażeń z innej epoki, które nie do końca pasują do dzisiejszego świata.

Z jednej strony jest łatwiej: mamy większe równouprawnienie, więcej wiedzy psychologicznej i narzędzi do komunikacji, więc nie wszystko jest tylko złe. Z drugiej strony żyjemy w nadmiarze możliwości, co obniża naszą zdolność do inwestowania w jedną relację. To tzw. paradoks wyboru – kiedyś mieliśmy jedną opcję, dziś katalog możliwości jest ogromny, co potrafi przytłoczyć.

Do tego dochodzi narracja: "jestem tego warta, zasługuję na najlepsze". Lokujemy w partnerze zbyt wiele oczekiwań – ma być kochankiem, powiernikiem, przyjacielem, a czasem nawet rodzicem. Kiedyś wspólnota, "wioska", używając metafory zastosowanej przez Esther Perel, wspierała nas w budowaniu szczęścia, dziś jesteśmy w dużej mierze sami i sami musimy je wypracować.

Często oczekiwania są ze sobą sprzeczne. Gdy zestawimy wszystkie cechy, okazuje się, że nie da się ich pomieścić w jednej osobie. Do tego dochodzi brak czasu – skupiamy się na rozwoju osobistym czy zawodowym, a w domu oczekujemy, że osoba partnerska będzie jednocześnie kochankiem, powiernikiem, kucharzem i pocieszycielem. To nierealne, bo każdy z nas jest człowiekiem z wadami, a nie robotem, który spełni wszystkie funkcje.

Może już nie potrzebujemy relacji? Mamy social media...

Raport "Młodzi 2023" pokazuje, że młodzi wciąż pragną więzi – potrzeba intymności nie zniknęła. Media społecznościowe i rozrywki dają poczucie intensywności życia, ale często jest to złudzenie – prawdziwa, wspólna intensywność przeżywana z drugą osobą może być dużo bardziej rozwijająca.

Problemem nie jest brak pragnienia intymności, lecz przeciążenie bodźcami – Netflix, social media i inne zajęcia pochłaniają czas, odkładając na później spotkania i bliskość. To raczej "zabieracze przestrzeni" niż coś, co degraduje relacje czy intymność. Owszem, media społecznościowe i różnego rodzaju rozrywki częściowo zastępują kontakt w relacjach. 

Możemy narzekać, że kiedyś było lepiej, ale równie dobrze możemy nauczyć się z tym żyć i wykorzystywać te narzędzia w relacjach. Na przykład wysłanie czułej wiadomości partnerce czy partnerowi w social mediach jest fajne, ale samo w sobie nie zastąpi głębszej więzi.

Jakie lekcje od naszych przodków moglibyśmy wprowadzić do naszego życia, żeby było lepsze?

Świadomość, że nie trzeba doświadczać wszystkiego. Bo to nas gubi. Dla mnie to przekleństwo naszych czasów – obiecuje się nam, że wszystko możemy mieć, a jeśli czegoś nie mamy, od razu pojawia się poczucie deficytu. Kiedyś było inaczej – człowiek rodził się i umierał w określonej kategorii porównań, wyznaczonych np. poprzez miejsce zamieszkania – teraz jest nim cały świat, czempioni w swoich kategoriach – powstaje w głowie pragnienie może nie być realnie do osiągniecia, ale przekazane jest tak jakby było na wyciągnięcie ręki. Moim zdaniem nasi przodkowie byli bardziej pokorni – wiedzieli, że nie wszystko trzeba mieć, nie wszędzie trzeba być i nie każdym trzeba i można być.