Choć emigracja kojarzy się wielu młodym Polakom z wyjazdem do Ziemi Obiecanej, okazuje się, że obietnica sukcesu często bywa złudna. Marta wraca po siedmiu miesiącach w Irlandii. Choć kraj miał być dla niej zieloną wyspą, okazał się trudną lekcją życia. W rozmowie z naTemat opowiada, jak wygląda powrót z przysłowiowego zmywaka.
"Mnie się nawet na zmywaku nie udało, po 7 miesiącach wracam do domu" – taki komentarz zamieściła pani pod tekstem o Sandrze Borowieckiej, która ogłosiła, że wylatuje na Wyspy. Dlaczego chciała pani wyjechać?
Pracowałam dla korporacji przez 18 miesięcy, skończyłam 21 lat, postanowiłam, że to czas na zmiany. Irlandia była miejscem, gdzie lubiłam przebywać od dawna. To nie był mój pierwszy raz na Zielonej Wyspie, ale pierwszy taki w pełni odpowiedzialny, z biletem, jeszcze wtedy, siedem miesięcy temu, w jedną stronę.
Co panią skusiło?
Pieniądzę. Rutyna. Potrzebowałam czegoś nowego, ktoś zaoferował mi pomoc tutaj. Więc kupiłam bilet, spakowałam się i wyruszyłam w drogę. Było ciężko. Ja, urodzona optymistka, nie sądziłam, że rzeczywistość może, dosłownie, dać mi tak w policzek.
To znaczy?
Łapałam się lekkich prac, kiedy jeszcze mogłam. Ile CV zostawiłam w okolicach Dublina? Setki. Nie dzwonił nikt, nie przysyłał maila. Czekałam, a im dłużej to trwało, tym bardziej przestawałam wierzyć, ze coś się zmieni.
Dlaczego nikt się nie odzywał?
Przyjechałam tu pod koniec października zeszłego roku, może po prostu wybrałam zły czas? Może dlatego nie mogłam znaleźć pracy? Muszę to sobie jakoś tłumaczyć, bo ta niewiedza jest przykrym uczuciem.
Ale jest też tak, że Polacy są i będą bronić swoich miejsc pracy zawsze, gdzie tylko się znajdą. Nikt nie chce zostać zmieciony, czy wymieniony na nową osobę. Komentarze pojawiają się chociażby przy obsłudze, gdy osoba przynosi swoje CV, zostawia, słyszy się różne dialogi. Niektórzy mówią,że to nie jest prawdą. Polecam im zderzyć się z rzeczywistością, gdzie Polak Polakowi nie chce pomóc, a wręcz rzuca mu kłody pod nogi, byleby utrzymać swoją posadę.
Mimo to została pani.
Udało mi się znaleźć pracę, która na początku była dla mnie wybawieniem, odnalazłam się w niej i w obowiązkach. Pracowałam jako Au Pair. Są agencje, które się tym zajmują, pomagają, rekrutują, zapewniają szkołę, gdzie można szlifować język. Odnalazłam się w tym, bo zawsze lubiłam spędzać czas z dziećmi. Ale każdy kiedyś mówi stop, dość, wystarczy.
Miesiąc temu podjęłam decyzję - wracam do Polski. Nie wstydzę się tego, że wracam jak córka marnotrawna z podkulonym ogonem do mamusi. Dotarło do mnie jedno - szczęścia nie można kupić. A ja przestałam czuć się szczęśliwa. Mimo wszystko się nie poddałam, zostałam, przedłużyłam pobyt na Zielonej Wyspie o całe 5 miesięcy.
Tego, że wokół mnie nie było bliskich osób. Taką mam naturę, że tęsknię. Nie wstydzę się tego. Za trzy dni będę już w Polsce, zacznę na nowo swoje młode życie.
Co będzie pani robić po powrocie do kraju?
Nie wiem. Boję się. Oczywiście, że się boję! Ale nie można siedzieć i czekać, trzeba unieść głowę, schować dumę i iść do przodu. Wiem też, że nie ja pierwsza mam taką a nie inną historię - w Irlandii coraz ciężej znaleźć pracę.
Emigracja była dla pani ważnym doświadczeniem?
Emigracja to mało kolorowa sprawa. Ale dała mi dużo. Wyjechałam sama, rzuciłam się na glęboką wodę - po tych siedmiu miesiącach wracam do domu z bagażem doświadczeń. To wyzwanie ukształtowało mój charakter, pokazało mi, że w życiu trzeba ryzykować, podejmować decyzje czasami zupełnie odbiegające od ustalonych zasad. Warto było tu, być ale pragnę wrócić do domu. Chociaż nikt nie wie, czy za trzy miesiące nie spakuję się znów i nie wyjadę w nieznane.