"Opuszczam nasz kraj z poczuciem porażki. Będę zmywała gary"
Sandra Borowiecka
03 maja 2013, 16:39·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 03 maja 2013, 16:39
"Emigruję z Polski do Anglii. Od 12 maja będę zmywała gary i podłogi w Londynie. Opuszczam nasz kraj z poczuciem częściowej klęski i wszystkomijedności. Poniżej opisałam dokładnie, jakie to zasady panują wśród pracodawców, i jakie przykre jak biegunka motywy popychają młodych Polaków do wszelakiej wstrętnej pracy" – pisze nasza czytelniczka.
Reklama.
Szanowni Państwo,
Z dniem 12. maja emigruję z Polski do Anglii, znaczy się do Londynu (nie ma takiego miasta jak Londyn, jest Lądek, Lądek Zdrój, tak wiem). Zapewne nie zainteresuje Państwa moja wiadomość, ale ponieważ opuszczam nasz kraj z poczuciem częściowej klęski i wszystkomijedności, mam to gdzieś.
Powody mojej decyzji są klarowne. Poniżej opisałam dokładnie, jakie to zasady panują wśród pracodawców, i jakie przykre jak biegunka motywy popychają młodych Polaków do wszelakiej wstrętnej pracy.
Nie należę do tych malkontentów, co to pogadać potrafią, ale do roboty to już chęci nie mają. Przeciwnie. Zaczęłam pracę w wieku 16 lat, a i wcześniej jako szczyl niewielki, pomagałam mamie sprzątać biura w Warszawie. Niedawno napisałam książkę, której żadne znane wydawnictwo nie zechciało wydać, a którą od pół roku planuje wydać jedno z tych, o których świat nie słyszał, i pewnie nie usłyszy, bo nie bardzo im się śpieszy z wydaniem mojej książki (wolą wydać kilka podręczników dla debili siedzących w ławach płatnych uczelni).
Mój przykład jest więc dowodem na to, że w Polsce można próbować, i nawet czasem się udaje (ale tylko na początku), by później wszystko się spaprało, bo koło znajomości i wkrętactwa zacieśnia się niemiłosiernie nie pozostawiając nam, młodym wyboru. Próbowałam pracować na etacie, na umowie śmieciowej, i prowadziłam przez lat kilka własną działalność (długi spłacam do dziś, bo ZUS i URZĄD SKARBOWY zabrały mi większość zarobków). Naprawdę chciałam, próbowałam, i na rozpęd dostałam kopa od Państwa. Na koniec chcę powiedzieć jedno - nie wina to kraju, ani okoliczności, ani żadnej z Partii, ale wyłącznie młodych Polaków, którzy zgadzają się na to, by traktowano ich (a przez to nas wszystkich młodych) jak śmieci. Bo kiedy ja przychodzę do firmy X i krzyczę, że 6 złotych na godzinę to złodziejstwo, młodzi co tam pracują zatykają mi usta i karzą się wynosić, bo nie daj Bóg zwolnią ich wszystkich jak leci, a wtedy to będzie koniec i dla nich, i dla ich rodzin które często utrzymują na odległość. Może czas by młodzi, zastraszeni dziś bardziej niż za czasów komuny, ruszyli rozlazłe tyłki i wespół zespół powiedzieli dość, temu co się w Polsce wyprawia.
Tymczasem pójdę się pakować. Od 12 maja będę zmywała gary i podłogi w Londynie, za 7 funtów za godzinę netto, co w przeliczeniu na polskie standardy płacowe przyniesie mi dniówkę wyższą od niejednej tutejszej tygodniówki.
Sandra Borowiecka
WYZYSK POLSKI
Wygląda na to, że jestem zainteresowana tą pracą. Nie mam przecież innego wyjścia, muszę z czegoś żyć, nawet jeśli wolałabym lepsze stanowisko w innej firmie, bardziej odpowiadające moim kwalifikacjom. Dobrze mogę zacząć od jutra, ale zapomniałam zapytać, jaka stawka za godzinę. Ile? Może Pani powtórzyć? 7 złotych brutto, czyli około 6 złotych na rękę, umowa zlecenie, a po miesiącu umowa o pracę. A z umowy o pracę to ile? 1200 zł do ręki, ale ma Pani składki i ubezpieczenie, przecież to już coś, gdzie indziej wcale nie dostanie Pani więcej.
Zasada 1
Nigdy nie jeść przystawek i lepiej o nic nie pytać
Grudzień 2011. Wchodzę do dużej restauracji w centrum Warszawy. Jedna z wielu w stolicy, należąca do znanej firmy mającej ogromne udziały w rynku gastronomicznym. Postrach partnerów, urzędników sanepidu i dostawców. Boją się ich wszyscy, ale oni nikogo. Dlaczego? To chyba jasne, a jeśli nie, to lepiej nie pytać, chyba że ktoś szuka guza. Wracając do tematu, wchodzę do lokalu przez zimowy ogródek od strony ruchliwego skrzyżowania, i pytam o managera. Czekam kilka koszmarnie samotnych minut. Wychodzi do mnie młody mężczyzna około trzydziestki w białym, nieco spranym fartuchu, jak z prosektorium. Nawet dzień dobry nie odpowiada, tylko oschle pyta o co chodzi.
Staram się wytłumaczyć co i jak, wyciągając w jego stronę kartkę z CV. Udaje, że nie widzi świstoliny w moich rękach, do tego w trakcie rozmowy zamiast patrzeć na mnie, gapi się gdzieś hen, ponad moją głową, jakby był znudzony już samym staniem i czekaniem aż skończę mówić.
Nie zraża mnie tym jednak – każdy może mieć przecież gorszy dzień, być zmęczony, nie zaliczyć panienki, nie dostać premii, mieć bolący ząb, albo Bóg jeden wie co jeszcze. Jedyne pytanie jakie mi zadaje, dotyczy tego czy mam doświadczenie w pracy w gastronomii. Nie, nie mam. Nie szkodzi, nie ja pierwsza, nie ostatnia. Mam przyjść następnego dnia rano. Zgadzam się, chociaż nie wiem ani nic o tym jakie stanowisko mogę objąć, ani za ile, ani w jakim wymiarze godzin. Pewnie dowiem się jutro. Pewnie.
Następnego dnia rano wita mnie zupełnie inna szefowa. Zagania mnie do pomocy jakieś kelnerce, jak krowę do obory, rozkazując tamtej, że ma mnie uczyć. Widać takie tu mają zwyczaje, że nowych pracowników traktują jak stęchłe powietrze. Zapomniałam dodać, że pani manager z poziomu lady chłodniczej oznajmia mi, że mój dzień próbny trwa od rana do wieczora. Osiem godzin fizycznej pracy za darmo? A kto wyjaśni mi co dalej? Jakie są warunki? Gdzie umowa?
Po kilkudziesięciu minutach, dowiaduję się od pracowników że o żadnej umowie nie ma mowy. Większość jeśli nie wszyscy, pracują tu na czarno. Nikt nie wytłumaczy mi co mam robić, sama muszę się pytać i dowiadywać. Żeby zarabiać, muszę zdać egzamin ze znajomości karty menu i karty win. Kto mi da materiały do nauki? Sama muszę je zdobyć. Na razie, czyli około tygodnia, będę się uczyła, czyli za friko pomagała innym kelnerom. Zarobki są uzależnione od obrotów restauracji. Żadnej podstawowej pensji, tylko napiwki i prowizja od rachunku klientów. Napiwkami trzeba się dzielić z chłopakami co noszą dania, i kobietami ze zmywaka, jakieś piętnaście – dwadzieścia złotych dziennie. A co jak nie mam danego dnia napiwków? Wykładam z własnej kieszeni. Istny haracz. Płać, albo giń.
A, i bardzo ważna rzecz. Nigdy, przenigdy nie wolno mi jeść darmowych przystawek podawanych klientom – nie, nie dlatego że są liczone, ale dlatego, że lodówki od jakiegoś czasu nie mrożą. Łatwo o zatrucie, tak samo jak przy kilku innych daniach, które zanim zamówię sobie na obiad, powinnam skonsultować z szefem kuchni, żeby upewnić się że są przygotowane ze świeżych produktów.
Pracuję więc jak chińskie dziecko. Jeden dzień, potem drugi, trzeci. Okres świąt to czas wielkiego ruchu. Od wczesnego popołudnia długie kolejki gości tłoczą się przed wejściem. Restauracja ze względu na niskie ceny, jest bardzo oblegana. Specyficzny, nerwowy klimat panujący wśród kelnerów, udziela się i mnie. Trwa walka o klientów. O napiwki. O zamówienia. Każdy z nas próbuje coś zyskać, zarobić więcej, przynieść mniej kufli z piwem albo nabić zamówione danie na swój rachunek, zamiast na rachunek kelnera, który obsługuje dany stolik.
Kelnerki w moim wieku noszą po pięć, sześć, litrowych kufli z piwem na raz, z parteru na drugie piętro, z drugiego piętra na parter. I tak w kółko. A jak któryś kelner stłucze talerz czy kieliszek, to musi za niego zapłacić. To samo przy czyszczeniu talerzy przed oddaniem do zmywania – sztućce należy wyłowić z talerza pełnego wypluwin i resztek, a potem, nie myjąc rąk, wracać do obsługi kolejnych gości.
Restaurację trzeba posprzątać, raz, dwa razy w tygodniu. Kelnerzy i kelnerki po całym dniu pracy zostają do późnej nocy żeby pomyć podłogi, stoły i schody, inaczej nie mają po co przychodzić następnego dnia do pracy – zostaną wykluczeni i zniszczeni przez kolegów kelnerów, zgodnie z zasadą jeden dla wszystkich, wszyscy na jednego.
Wytrzymałam ten cały trzeci dzień, i pod pretekstem konieczności douczenia się karty menu, zwolniłam się do domu. Kelnerka, z którą pracowałam wcisnęła mi na odchodne część napiwku ze swojej dniówki, czyli jakieś 40 złotych. Za trzy dni pracy, zarobiłam więc te 40 złotych, które wydałam następnego dnia na maści i leki przeciwbólowe na ból kręgosłupa. Nigdy więcej nie wróciłam do tej restauracji, i nawet nie spodziewałam się że ktoś stamtąd będzie próbował dowiedzieć się dlaczego. Nie wiedzieli przecież ani jak się nazywam, ani jaki jest mój numer telefonu.
Zasada 2
Łapać złodzieja, nie dać uciec, za wszelką cenę zatrzymać w sklepie
Wrzesień 2012. Sklep z ubraniami znanej zagranicznej sieci odzieżowej. Tu rozmowa w sprawie pracy wygląda zupełnie inaczej. Siadam na zapleczu z managerką sklepu, wypytuje mnie o szczegóły mojego doświadczenia, o umiejętności w zakresie obsługi klientów, znajomość języków. Zupełnie jakbym aplikowała na stanowisko dyrektorki sklepu albo szefowej zmiany. Tymczasem chodzi o zostanie zwykłą sprzedawczynią, czy jak to się teraz mawia specjalistą do spraw obsługi klienta, a w sklepach tej marki po prostu bezosobowo pracownikiem kasjer/ sprzedawca.
Podczas rozmowy mogę dokładnie wypytać o umowę, wynagrodzenie i czas pracy. Umowa zlecenie, na okres próbny czyli około trzy miesiące, później umowa o pracę, o ile zdecydują że chcą żebym została (chodzą plotki, że po trzech miesiącach zwalniają, i wymieniają personel na nowy, żeby pozbyć się kosztów umów o pracę), do umowy potrzebne będą badania które muszę wykonać niezwłocznie według ich procedur. Czas pracy jest różny, w zależności od grafiku, czasem sześć godzin, czasem pięć, a w niektóre dni – dwie albo trzy. Sama mogę decydować ile chcę pracować, a przez to ile zarobię. Stawka za godzinę około 8 złotych na rękę. Wyliczam, podliczam i wychodzi mi że za miesiąc pracy, mogę dostać około 1200 zł. Koszmar?
Wcale nie jest najgorzej, mimo że praca ciężka – rozładowywanie dostaw ubrań, sprzątanie sklepu, roznoszenie dziesiątek ubrań z przymierzalni po całym wielkim salonie mającym dwa poziomy, a do tego codzienne polowania na złodziei, rodem z westernów. W sklepie pracuję dwa dni, i zarabiam 98 zł, które przychodzi przelewem na moje konto miesiąc później.
Zasada 3
Być mądrym, zarabiać jak idiota
Styczeń 2013. Księgarnia w okolicach centrum Warszawy, właścicielem jest ogromna sieć księgarń w całej Polsce, znana z niezłych rabatów na książki. Dzwonię, umawiam się z szefową na spotkanie. To pierwsze miłe spotkanie w sprawie pracy jakie pamiętam. Szefowa księgarni jest sympatyczna, inteligentna, oczytana i.... cholernie zmęczona. Całkiem szczerze tłumaczy mi jakie są warunki pracy – mogę mieć umowę o pracę i nie ma u nich z tym problemów, czas pracy to osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu, grafik ustalany z miesięcznym wyprzedzeniem – wszystko brzmi naprawdę dobrze. Ale.... no właśnie, zawsze musi być jakieś ale. Stawka za godzinę to 7 złotych brutto (około 6 złotych netto), a nawet przy późniejszej umowie o pracę zarobię maksymalnie 1200 zł miesięcznie na rękę, i podobno to wcale nie jest najgorzej w porównaniu z konkurencją.
Raz na trzy miesiące pracownicy dostają premię uzależnioną od sprzedaży – dodaje, jakby chciała mnie tym pocieszyć. Jaką? Jak dowiaduję się przypadkiem od pracowników, około 500 zł na osobę, czasem mniej, czasem parę groszy więcej. Ach, cóż to za zawrotna kwota. Z wrażenia pośladki przyklejają mi się do siedzenia, a oddech zdaje się urywać, jakby nawet powietrze w tej księgarni miało swoją cenę, jakby życie miało ujść z ciała mego a duch odpłynąć miał w dal siną, odległą i nieznaną nawet wielkim pisarzom – swoją drogą gdyby wiedzieli ile zarabiają ludzie, dzięki którym ich książki trafiają do czytelników, mogliby dostać czkawki.
Pierwszego dnia pracy przychodzę na dziesiątą. Zaskakuje mnie panująca tu miła, ciepła atmosfera którą czuć już od progu księgarni. Pracują tu głównie ludzie w wieku między 24 a 26 lat, niektórzy codziennie dojeżdzają po kilkadziesiąt kilometrów, za szansą i za nadzieją. Boją się mówić o swoich zarobkach i pracy tutaj, ale jak tłumaczą ich codzienne życie opiera się na walce o przetrwanie i kombinacjach, jak dociągnąć do kolejnej wypłaty, próbowali szukać pracy gdzie indziej, ale rekrutacje trwają długo, a żyć za coś trzeba. Na szczęście nie mają własnych rodzin i dzieci na utrzymaniu. Nawet nie planują ich mieć, no bo jak?
Nie mogę ukryć wzburzenia na myśl o tym jak to możliwe że tak mądre, oczytane, doświadczone osoby mogą dawać się tak wykorzystywać. Czy po to skończyły studia? Czy naprawdę po to przeczytały setki jeśli nie tysiące książek, żeby ktoś wyceniał ich czas na 7 złotych brutto za godzinę? Przychodzi mi do głowy że jeśli sprawiedliwość istnieje, to w tym miejscu jej nie ma. Podobno prezes sieci księgarń, odwiedza to miejsce dosyć często. Bardzo chciałabym go spotkać, i zapytać czy ma odwagę patrzeć swoim pracownikom prosto w oczy. Chciałabym też zapytać, czy wie co znaczy walczyć o przeżycie w mieście gdzie bilet na autobus kosztuje prawie tyle ile on oferuje za godzinę pracy. Czy był kiedyś głodny i musiał zgodzić się na to, by wielka korporacja wyssała z niego jego wiedzę i umiejętności, odwzajemniając się sześcioma złotymi stawki za godzinę netto.
Dla samej przyjemności przebywania z pracownikami tej księgarni, zostałabym tu dłużej, ale cyk Walenty, na bok sentymenty, i po dwóch dniach pracy muszę się zwolnić, w końcu praca reportera wymaga ciągłych zmian. Gdybym podpisała umowę zlecenie, dostałabym za te szesnaście godzin pracy dni 96 zł netto.
Czy to jeszcze wyzysk?
Czy już oszustwo
Praca ma bardzo duży wpływ na kształtowanie psychiki młodego człowieka. Wiem to po sobie, i widzę po bohaterach tego reportażu, którzy woleli pozostać anonimowi. Ludzie prawi, mądrzy, wykształceni i szlachetni, nie mając wyboru zgadzają się na to by wielkie firmy wysysały ich energię, by gwałciły ich prawo do godności i odbierały im szacunek do samych siebie. Podziwiam księgarzy których spotkałam. Podziwiam też dziewczyny pracujące w sklepie z ubraniami. Najmniej zżyłam się z ludźmi z restauracji, może dlatego że cwaniactwo weszło im w krew na tyle głęboko, że przysłoniło inne wartości.
Słuchając opowieści tych młodych ludzi, o tym jak każdego dnia przychodzą do pracy, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że przekraczając próg sklepu, księgarni, restauracji czy innego miejsca pracy które wybrała za nich konieczność, są odzierani z marzeń i planów dotyczących własnej kariery. Że z każdym dniem ich szanse na to, by coś w życiu osiągnąć maleją, a w ich miejsce pojawiają się niechęć do życia i żal że zostali wykorzystani. Po kilku latach żal przeradza się w lenistwo, a poczucie bycia wykorzystanym w złe nawyki w pracy i kombinacje, których nie da się już odwrócić.
Przez kilka tygodni przeglądałam oferty pracy zamieszczane na portalach internetowych. Wymagania stawiane potencjalnym kandydatom to biegła znajomość języków, wykształcenie wyższe, prawo jazdy, biegła obsługa komputera, doświadczenie w pracy na podobnych stanowiskach... i wiele więcej. Jeśli ktoś nie spełnia tych kryteriów, będzie mu ciężko. Jeśli będzie mu ciężko, może zgłosić się do tej czy tamtej korporacji na bezpłatny staż trwający od miesiąca do nawet pół roku (sic!), nie gwarantujący zatrudnienia.
W trakcie stażu odwali lwią część roboty za niejednego pracownika, a na koniec usłyszy, że właśnie mają redukcję zatrudnienia i z pracy w tej firmie pętelka. I znowu może pójść na staż do innej firmy, później do jeszcze innej, i tak dalej, i tak dalej, aż do śmierci i wypalenia zawodowego, kiedy zdecyduje się pracować za te sześć złotych netto, byle by mieć spokój.
Oczywiście, należy brać pod uwagę, że młodzi ludzie powinni być kreatywni, otwarci, umieć się dokształcać i stawiać na ciągły rozwój. Jak jednak mają to robić, zarabiając (nawet tymczasowo) sześć czy osiem złotych za godzinę, a w wielu przypadkach wolny czas spędzając na zajęciach na uczelni za którą także (często) muszą słono płacić. Jak mają się rozwijać wciąż i wciąż, skoro nie mogą poczuć że ktoś docenia i odpowiednio nagradza ich dotychczas zdobyte umiejętności? Jak mają myśleć o rozwoju i edukacji, skoro w ich głowach lęgną się jak robale myśli o tym że mogą zostać zwolnieni z pracy, albo że ktoś nie przedłuży im umowy śmiecia na kolejny miesiąc? I w końcu jak mają zakładać rodziny, skoro nie stać ich nawet na wynajem porządnego mieszkania w którym mogliby płodzić te deficytowe polskie dzieci!
W końcu poza wyjątkami, czyli wybitnymi młodymi ludźmi tryskającymi kreatywnością, są i tacy którzy nie palą się do otwierania własnego biznesu, ale czy mimo to nie należy im się godna wypłata tak żeby mogli po prostu nie bać się o swoje jutro?
Zgodnie z zasadami biznesu, teoriami odnoszenia sukcesów i podręcznikowymi poradami coachingu, powinniśmy sami decydować o własnym losie i cenić się tak, jak chcemy by cenili nas inni. No właśnie, może już czas, by powiedzieć: Dość wyzyskowi. Tylko jak to zrobić?
Brzydzę się typem ludzi, którzy wyjeżdżają do Anglii, dają się tam traktować jak śmiecie, po czym szybciutko gnają do Polski, gdy tylko pojawią się problemy zdrowotne. Podobno w Anglii na wszystko zapisuje się Paracetamol... CZYTAJ WIĘCEJ
Kinga, raczysz mi wybaczyć szorstkość słów, ale w swoim artykule chrzanisz od rzeczy. To, czy ktoś daje się traktować jak "śmieć", zależy od indywidualnego charakteru danej osoby. CZYTAJ WIĘCEJ