
Wroga trzeba demonizować, a zagrożenie płynące z jego strony skrajnie wyolbrzymiać. Idąc tym socjotechnicznym tropem Jacek Sasin raczył opowiadać o „pruskiej armii”, jaką stanowić mają oddziały rządowe, przeciwko którym PiS nie może wystawić „pospolitego ruszenia”. Polityk załatwiał tą opowieścią wewnętrzne sprawy własnego ugrupowania, w ramach którego wyodrębniła się niejednorodna frakcja niechętna Mateuszowi Morawieckiemu, do której Sasin należy, a co skutkuje dalszym wzrostem napięć w partii.
Były minister aktywów państwowych, apelując o zwarcie własnych szeregów, przy okazji wyolbrzymił organizacyjne zaawansowanie tej drugiej strony, po to tylko, by nią postraszyć. Wypadałoby nawet Sasinowi podziękować, bo chyba tylko on dostrzega u rządzących reżim i dryl, kiedy do opinii publicznej przebija się przede wszystkim klasyczne warcholstwo.
Zanim zagłębimy się w koalicyjne napięcia, głównie przez Polskę 2050 generowane, wypada się zdziwić, że politycy tej formacji są w pretensjach przede wszystkim wobec Tuska, a nie wobec lidera, który ich porzucił, a wcześniej popełnił szereg błędów, za które słono płaci już partia, a przed konsekwencjami których sam Hołownia chce pilnie umknąć do Genewy. Zanim jednak ostatecznie pożegna się z polską polityką – już wkrótce lub nieco później, ewidentnie postanowił pobujać łódką, co – oczywiście – jemu nie pomoże, ale pozostałym zaszkodzi.
Otóż, Szymon Hołownia, mający według umowy koalicyjnej sprzed dwóch lat, oddać w połowie kadencji fotel marszałka Sejmu Włodzimierzowi Czarzastemu, najpierw próbował przekonywać partnerów, by do tej zmiany w ogóle nie doszło, a teraz stawia następujące warunki: wicemarszałek oraz wicepremier dla Polski 2050. Stanowisko sejmowe wydaje się nie budzić żadnych wątpliwości, za to wyższa ranga dla Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz – i owszem. Złośliwi internauci z marszu przypomnieli Hołowni wypowiedź sprzed raptem roku, podczas partyjnej konwencji, kiedy to mających chrapkę na „stołki” odsyłał do sklepu meblarskiego. No i tak miniony tydzień roboczy upłynął politykom wszystkich formacji rządzących na żenującym sporze o to, kim w listopadzie będzie lub też nie minister funduszy.
A to posłanka Buczyńska oznajmiła, że nie poprze kandydatury Czarzastego na stanowisko marszałka Sejmu i media zaczęły spekulować, czy takich osób w Polsce 2050 nie ma przypadkiem więcej. A to znowu rozgorzała wielowątkowa rozmowa o tym, co jest, a czego nie ma w umowie koalicyjnej, co zostało dorzucone ustnie lub w formie aneksu (mówił mi o tym Paweł Zalewski, nikt poza nim żadnego aneksu na oczy nie widział) i kogo ta umowa obowiązuje. Poseł Komarewicz wytykał partnerom, że nie wszystkie zapisy umowy, np. te programowe są realizowane, więc zanim ktoś zobaczy drzazgę w oku kolegi, niech dostrzeże belkę w swoim, i tak dalej. Nie oszczędzano sobie złośliwości, urządzano na wyścigi wycieczki osobiste. Można było odnieść wrażenie, że tym właśnie „problemem” żyje rząd i całe jego parlamentarne zaplecze.
Jeśli ktoś chciałby wrzucić kamyczek do ogródka mediów, to można, ale pamiętajmy, że żyjemy w epoce silnego spersonalizowania polityki, a zatem lepiej niż idee albo konkretne rozwiązania społeczne i gospodarcze, sprzedają się wizerunki liderów, ich sojusze czy kłótnie. Zaś wejście, bardzo dawno temu, polityki do telewizji doprowadziło do tzw. fiksacji politycznej, czyli codziennego bombardowania widzów wizerunkami oraz wypowiedziami polityków oraz ich komentatorów. Wreszcie media społecznościowe podniosły to zjawisko na jeszcze wyższy poziom – zanim politycy rzucą się sobie do gardeł w studiach radiowych czy telewizyjnych, zrobią intensywną rozgrzewkę na portalu X. A może nawet jest to już główny ring.
Ale wróćmy do Hołowni i ustaleń z jesieni 2023 roku. Sytuacja wyglądała wówczas tak: lider Polski 2050, który do polityki wszedł po to, by zostać prezydentem, po przegranej z 2020 roku zamierzał spróbować raz jeszcze. Wymyślił sobie, że najlepszym stanowiskiem do budowania swojej osoby, w dodatku niezależnym od premiera Tuska, będzie marszałek Sejmu. Chrapkę na ten fotel miał też Czarzasty, rozgorzała więc między obu formacjami zawzięta walka, a pogodzić zwaśnione strony usiłowała Koalicja Obywatelska. I stąd właśnie ta dziwaczna figura „marszałka rotacyjnego”.
Kiedy już Hołownia się na taki układ zgodził, zaczął naciskać, by on sprawował urząd jako pierwszy, bo tylko wtedy miało to dla niego sens w kontekście kampanii prezydenckiej roku 2025. Politycy KO przekonują mnie dziś, że interesowała go tylko ta dwuletnia perspektywa, zaś Sławomir Menzten dorzucił w radiu Zet, że albo Hołownia nie rozumiał tego, co podpisywał, albo kiedy podpisywał, to „był tak przekonany, że zostanie prezydentem, że w ogóle go nie interesowało, jak będzie wyglądać Polska 2050 w tej koalicji po wyborach”.
Skutki są dla Hołowni opłakane: jego żądania internauci uznali za polityczny szantaż (za: Res Futura), sentyment jest dla marszałka negatywny (72% komentarzy to krytyka, 18% to głosy poparcia). Prawie 56% Polaków (sondaż dla „Rzeczpospolitej”) chce odejścia Hołowni z polityki, 25% nie ma zdania, a tylko co piąty Polak uważa, że powinien zostać. Jemu nie pomaga ta publiczna awantura, ale szkodzi też całości koalicji 15 października. Wyborcy bowiem nie znoszą, kiedy politycy zajmują się sami sobą. To stara zasada, kto chce rządzić długo i cieszyć się poparciem, powinien mieć ją stale w pamięci.
A gdyby marszałkowi leżało na sercu dobro własnego ugrupowania, to przyspieszyłby wewnętrzne wybory w partii, bo taka sytuacja przejściowa z przywództwem zawsze szkodzi i generuje chaos, wewnętrzną walkę, a fotel wicemarszałka Sejmu oddałby takiemu politykowi tej formacji, który ma zamiar, w przeciwieństwie do Hołowni, startować w kolejnych wyborach. Bo z punktu widzenia partii zajmowanie tego miejsca przez Hołownię to strata. Ma tkwić tam polityk schodzący ze sceny, a nie mogący zbić kapitał polityczny dla siebie i Polski 2050. To oczywista oczywistość, tylko trzeba widzieć coś więcej niż tylko czubek własnego nosa. I to akurat naprawdę nie jest wina Tuska.
