"Born to die" – taki tytuł nosiła jej debiutancka płyta, choć bardziej odpowiedni byłby pewnie "Born to lie". Lana Del Rey zbudowała swą karierę na historii wzruszającej, acz zmyślonej. Na jej niedzielny koncert w Warszawie bilety są wyprzedane od dawna. Dlaczego kochamy gwiazdy, które kochają kłamać?
Głośno zrobiło się o niej latem w 2011 roku. YouTube oszalał na punkcie klipu "Video Games" - niby to amatorskiego filmu w nostalgicznym klimacie lat 60., o rzewnej melodii, którą pokochały miliony. To było jak narodziny supernovej. Tym bardziej super, że jak się wydawało, w przeciwieństwie od innych "objawień" muzycznych, Lana nie była wytworem specjalistów od wizerunku i sprzedaży, ale autentycznym cudem. Mieszkająca gdzieś w Ameryce w przyczepie kempingowej, sama zmontowała swój teledysk ze starych kreskówek i fragmentów filmów, nakręconych nieprofesjonalną kamerą. To musiało zachwycić publiczność wychowaną na emocjach spod znaku reality shows i smutnych historiach o szczęśliwych zakończeniach!
Nad wyraz wydatne usta
Szybko jednak wydało się, że historia jest tak prawdziwa, jak doklejone rzęsy piosenkarki i jej nad wyraz wydatne usta. Lana Del Rey (w rzeczywistości Elizabeth Grant) okazała się córką milionera, który wcale nie oszczędzał na tym, by wesprzeć karierę swej pociechy. Lizzy przed swoim głośnym "debiutem" zdążyła zresztą wydać album. "Kill Kill" dostępny przez jakiś czas na iTunes, był niewypałem i szybko zniknął z rynku.
Kiedy odkryto prawdę, w sieci triumfy świeciły już inne jej przeboje. Skandal, którym przez długi czas żyły media, nie przeszkodził w wielomilionowej sprzedaży jej debiutanckiej płyty "Born to Die" - czwartej najchętniej kupowanej w 2012 roku. Co więcej, przyczynił się do tego, że gwiazda była wówczas najczęściej wyszukiwaną osobą w internecie. Del Rey mogła więc wydąć usta (do dziś utrzymuje, że są naturalne) i zająć się tym, co porusza tłumy, czyli śpiewaniem. W tym przypadku również pojawiły się wątpliwości: czy aby na pewno ślicznotka umie śpiewać? Dziś, gdy została zaproszona do współtworzenia soundtracku do "Wielkiego Gatsby'ego" Buza Luhrmanna, pośród takich gwiazd jak Beyonce czy Florence and the Machine, chyba nikt już nie śmie wątpić. Niedopowiedzenie i jakiś rodzaj niepewności są z nią jednak nierozerwalnie związane.
Tell me lies, tell me sweet little lies
Nie mniejszym niż Lana kłamczuchem okazał się Robert Pattinson. Zanim przystojniak dostał rolę życia w "Zmierzchu", przez lata był bezrobotny. Sfrustrowany, postanowił ubarwić swoje CV – zmyślił, że ukończył Oxford i uczęszczał do prestiżowej Royal Academy of Dramatic Art (RADA) w Londynie. "Kiedy przyjechałem do Los Angeles, na castingach pytano mnie, co robiłem przez poprzednie pięć lat. Prawda była taka, że nic, ale opowiadałem, że uczęszczałem do RADA. Jeśli masz brytyjski akcent, w Stanach przejdzie ci takie oszustw" – z niekłamaną satysfakcją opowiada po latach. Wie, że dużo bardziej niż wykształcenie, wielbicieli interesuje to, czy ostatecznie jest, czy jednak nie jest singlem.
W showbiznesie z czysto marketingowego punktu widzenia kłamstwo dziś więc nie tylko nie szkodzi, ale często pomaga. Można chyba również zaryzykować tezę, że o ile kiedyś sprzedawał seks, dziś bardziej od seksu, który już nam się opatrzył, kręci nas kłamstwo i odkrywanie jego mechanizmów. Jednym z wielu dowodów na to może być chociażby niebywały sukces serialu "House of Cards". Główny bohater, kongresmen Francis Underwood (Kevin Spacey), jest manipulatorem, w sposób mistrzowski posługującym się rozmaitymi fortelami. Jak on nie cofnie się przed niczym, żeby osiągnąć swój cel, tak internauta nie cofnie się przed niczym, by obejrzeć najnowszy odcinek serialu. Na podobnym mechanizmie bazował zresztą sukces "Doktora House'a". Lubimy niegrzecznych bohaterów, lubimy podpatrywać ich niebezpieczne "zabawy".
Być może dlatego, gdy media nagle zaczynają huczeć o tym, że Ada Szulc, która znalazła się w najlepszej piętnastce pierwszej edycji X-Factor, nie jest początkującą piosenkarką, a Basia Ritz, zwyciężczyni MasterChef, wcale nie jest amatorką w kuchni, przyjmujemy te wieści nie tyle ze spokojem, ile nawet satysfakcją. "Zawsze podejrzewałem, że coś jest nie tak!" - możemy wykrzyknąć z triumfem i choć na chwilę poczuć się jak wspomniany senator Underwood, czy Doktor House. W końcu odebraliśmy trening od najlepszych.
Girl, you know it's true
Oczywiście są granice naszej wytrzymałości! Historia Milli Vanilli, uznawana za jeden z największych przekrętów w dziejach rynku muzycznego, nie miała szczęśliwego zakończenia. To pierwszy i jedyny do tej pory przypadek gwiazdy, której odebrano nagrodę Grammy. Mit zespołu padł podczas koncertu w Connecticut, kiedy wydało się, że "waniliowy" duet śpiewał z playbacku. Co gorsza, wcale nie śpiewał! Piosenki nagrywali wynajęci wokaliści, a Fabrice "Fab" Morvan i Robert "Rob" Pilatus mieli tylko ładnie prezentować się na scenie i teledyskach. Kompromitacja przekreśliła dalszą karierę zespołu, który – o słodka ironio – popularność zyskał za sprawą przeboju "Girl, you know it's true".
Trudno ocenić, czy historia sprzed ponad dwudziestu lat źle się skończyła dla zainteresowanych, bo publiczność była bardziej wyczulona na oszustwo niż dziś. Jedno jest pewne: kłamstwo może i ma krótkie nogi, ale jeśli do tego ma wydatne usta, to nie wszystko stracone. Zwłaszcza, jeśli do końca nie wiadomo, czy chodzi o usta prawdziwe, czy zrobione...