Wydaje się, że Turcy w ostatnich dniach zmienili poglądy. Dotychczas zdawali się akceptować autorytarne zapędy premiera i silne podporządkowanie polityki poglądom religijnym w zamian za szybki rozwój gospodarczy. Teraz śladem uczestników Arabskiej Wiosny chcą walczyć o większą wolność polityczną i pluralizm mediów.
Miliony dolarów wydane na kampanię wizerunkową tureckiego sektora turystycznego mogą się nie zwrócić. Protesty i zamieszki, które obejmują coraz większą część kraju, skutecznie odciągają uwagę Europejczyków od widoków przedstawianych w spotach. Ale przecież nie o turystykę i reklamy tutaj chodzi. W Turcji wrze. Zaczęło się niepozornie – od protestu przeciwko zastąpieniu stambulskiego parku kiczowatym centrum handlowym. Premier Recep Tayyip Erdogan zareagował ostro, przekonany, że wie, co jest najlepsze dla jego miasta. "Jego" ponieważ przez cztery lata był burmistrzem Stambułu.
Z nieco zapomnianego przez biznes, niesprawnego molocha stworzył światową metropolią, która dzisiaj jest centrum finansowym całego regionu. Miasto było miniaturą tego, co później zrobił z krajem. Państwo miało wielki potencjał (przede wszystkim demograficzny), ale od lat 60. nie mogło przebić się do europejskiej czołówki. Częste zmiany rządów demokratycznych, przeplatane okresami wojskowej dyktatury, nie pomagały w budowaniu gospodarczej potęgi. Tę zapewnił dopiero Erdogan. W 2003 roku został premierem i rozpoczął intensywną modernizację kraju. Porzucając nieco twardą religijną retorykę, był bodaj jedynym politykiem, który dawał Turkom nadzieję na spełnienie ich marzenia – wejścia do Unii Europejskiej.
Pukająca od 50 lat do drzwi Wspólnot Europejskich Turcja szła na daleko idące ustępstwa, ale w końcu zrozumiała, że do Unii nigdy nie wejdzie. Przy jej dynamice demograficznej szybko zdominowałaby Wspólnotę, zagrażając pozycji Niemiec. Dlatego porzuciła próby usilnego przymilania się Europie i zaczęła budować swoją strefę wpływów. Przygarnia do niej tych, którzy tak jak ona nie mają szansy na wejście do wspólnoty. Albania, Kosowo, Bośnia stają się coraz bardziej zależne od Stambułu. Także Rumunia i Bułgaria, które weszły do UE niedawno oraz Chorwacja, która dopiero do niej wejdzie silnie zależą od tego kraju. Turcja przypomina w tym nieco Rosję, która swoją politykę opiera na pieniądzach. Zresztą porównania do tego kraju, a przede wszystkim do jego przywódcy pojawiają się często.
Bogatą Turcję stać też na dość odważne poczynania w sferze polityki międzynarodowej. Od początku powstania w Syrii Turcja wspiera powstańców, bo przedłużający się konflikt to dla kraju spore obciążenie. Nie tylko przekazuje im broń, ale już kilkakrotnie zbombardowała cele na terenie kraju.
W Turcji, gdzie 98 procent obywateli wierzy w Allaha, poczynania Erdogana dotychczas były przyjmowane z milczeniem, jeśli nie z aprobatą. Lata forsowanej przez wojsko laicyzacji znalazły odpór w polityce konserwatywnej AKP. Przez lata rządów udało się premierowi znacznie osłabić wpływy armii i zaczął poważniej wdrażać w życie światopoglądową część swojego programu. W maju 2012 roku premier zasugerował, że ograniczone zostanie prawo do aborcji.
Wtedy ludzie masowo wystąpili przeciw tym planom. A jakby tego było mało, doszły obostrzenia w sprzedaży i reklamowaniu alkoholu. Z tego też nie wszyscy byli zadowoleni. Erdogan nie ma w zwyczaju słuchać głosów społeczeństwa. Po pierwsze jest przekonany, że ludzie go kochają, i przyznać trzeba, że ma w tym dużo racji. Świadczą o tym wyniki wyborów: od 34 proc w 2002 r. do blisko 50 proc. w 2011 r. Pozytywnie dla premiera skończyły się też dwa referenda, które w ostatnich latach przeprowadzono w Turcji: obywatele opowiedzieli się za zmianą systemu z parlamentarnego na prezydencki (oczywiście kandydatem jest Erdogan) i znaczącym ograniczeniem przywilejów wojska.
Na poczucie pewności premiera wpływ ma też sytuacja na rynku medialnym. Media są albo kontrolowane przez państwo, albo bardzo przychylne władzy. Było (i nadal jest) to widoczne podczas protestów, które są przedstawiane jako inspirowane przez opozycję bandyckie wybryki. Dlatego wzorem krajów ogarniętych Arabską Wiosną najważniejszą rolę informacyjną odgrywają media społecznościowe. Na murze jednej z kamienic pojawił się nawet wiele mówiący napis "Rewolucja nie będzie przekazana przez telewizję, będzie tweetowana".
To właśnie przez internet organizują się młodzi ludzie. Także przez internet protesty rozlewają się na cały kraj. Zamieszki zaczęły się w Stambule, ale szybko rozlały się na inne duże miasta: Ankara (stolica), Izmir (podpalono siedzibę partii rządzącej), a później także na mniejsze miejscowości.
W niedzielę protestowała już połowa kraju, co wskazuje, że to nie tylko wielkomiastowa młodzież. Ale raczej mało prawdopodobna jest pojawiająca się interpretacja, że zamieszki inspirują skrajni muzułmanie, niezadowoleni ze zbytniego liberalizmu Erdogana. – Jeżeli popatrzymy na to, kto protestuje, można dojść do wniosku, że duża część społeczeństwa nie akceptuje kierunku reform dotyczących sfery światopoglądowej – ocenia dr Katarzyna Górak-Sosnowska. – Protestujący to albo ludzie, którym nie można przypisać jasnej orientacji religijnej, albo wręcz ateiści. Widzę to, obserwując moich tureckich znajomych, którzy w mediach społecznościowych żywo komentują najnowsze wydarzenia w ich kraju. To ludzie raczej niewierzący, z dużych miast, zorientowani na Europę i Zachód. Jednak by móc jasno i z pewnością ocenić, kto tak naprawdę bierze udział w protestach i czego ci ludzie chcą, trzeba poczekać kilka dni na rozwój sytuacji – zaznacza specjalistka od krajów islamu.
Na razie trudno też ocenić, ile potrwają protesty. W ich wygaszeniu nie pomoże na pewno ostra reakcja władz, które wysłały wojsko i policję do stłumienia zamieszek. – Tureccy protestujący wyraźnie inspirują się Arabską Wiosną. Zobaczyli wtedy, jak duża jest siła ludzi protestujących na ulicach i ile można osiągnąć wykorzystując media społecznościowe. Warto jednak zauważyć, że Turcja jest zupełnie innym krajem niż te z północy Afryki, bo nie jest krajem autorytarnym. Przecież AKP popiera spora część społeczeństwa, szczególnie na mniej zurbanizowanym wschodzie kraju. Widać wyraźnie, że społeczeństwo jest niesamowicie spolaryzowane – zauważa dr Górak-Sosnowska.
Na razie jednak nie została przekroczona granica, za którą Turcja stałaby się krajem niebezpiecznym dla postronnych. – Najbliższe kilka dni zdecyduje o rozwoju sytuacji. Albo wszystko się uspokoi, albo kolejne błędy władz i rosnące poczucie siły protestujących doprowadzą do eskalacji konfliktu. W tej chwili jednak nie jestem w stanie ocenić – przyznaje rozmówczyni naTemat.
Już teraz jednak ocenia się, że dramatyczne protesty, a przede wszystkim doniesienia o ofiarach śmiertelnych złamią karierę polityczną premiera. "Sen Erdogana o prezydenturze się skończył. Tak samo jak mit o jego nietykalności. Ostatnie pięć dni pokazało, że nie może po prostu ignorować ludzi, którzy go krytykują" – mówił "Guardianowi" Koray Caliskan z uniwersytetu w Stambule. Na razie jednak premier reaguje raczej okopaniem się na swoich pozycjach, niż wyciągnięciem ręki do rozmowy.
A mówić jest o czym, na co wskazują protestujący. I nawet, jeśli ich relacje z sytuacji w Turcji są przesadzone, to pokazują, jak złe są nastroje istotnej części społeczeństwa, której nawet potężny Erdogan nie może ignorować.
Wydaje się, że protesty przybierają na sile i wobec brutalności władz będą się tylko radykalizować. Już w niedzielę (02.06) objęły połowę z 81 prowincji kraju. Jednak nawet jeśli wkrótce by się zakończyły, Erdogan będzie musiał nieco spuścić z tonu i chociażby pozorować otwarcie na głos opinii publicznej przy wprowadzaniu kontrowersyjnych decyzji.
Na samym szczycie tego wszystkiego jest kontrola rządu nad życiem osobistym obywateli, która stała się w końcu nie do zniesienia. Państwo, w ramach swojego konserwatywnego programu, zatwierdziło wiele ustaw i przepisów dotyczących aborcji, cesarskiego cięcia, sprzedaży oraz spożywania alkoholu, a nawet koloru szminek używanych przez stewardesy. CZYTAJ WIĘCEJ
Od poniedziałku na ulicach Stambułu trwają walki ze służbami porządkowymi. Bezpośrednią przyczyną tak gwałtownej manifestacji niezadowolenia były plany dotyczące zmiany przeznaczenia popularnego Parku Gezi. W rzeczywistości problem jest dalece bardziej złożony. To nie walka o drzewa, ale o kierunek, w którym ma pójść turecka polityka w kolejnych miesiącach. CZYTAJ WIĘCEJ