
Co najmniej 43 osoby zginęły, a ponad sto kolejnych trafiło do szpitali. To bilans zamachu na południu Turcji, gdzie w mieście Reyhanli eksplodowały dwa samochody-pułapki. Niewykluczone, że do zamachu doprowadził syryjski wywiad.
REKLAMA
W sobotę w Reyhanli doszło do dwóch wybuchów. Samochody-pułapki eksplodowały przed siedzibą miejscowych władz i pocztą zabijając co najmniej 43 osoby, a kolejnych sto posyłając do szpitala.
Jak podaje tvn24.pl, turecki wicepremier winą obarcza Syrię. – Zamachowcy, którzy dokonali krwawych ataków w mieście Reyhanli na południu Turcji, w pobliżu granicy z Syrią byli powiązani z syryjskim wywiadem – stwierdził Besir Atalay. To, zdaniem tureckich polityków jest najbardziej prawdopodobnym scenariuszem. Póki co nie mogą jednak wykluczyć, że zamach nie miał związku z rebelią kurdyjskich separatystów, która trwa już kilkadziesiąt lat.
Zamach potępili przedstawiciele ONZ oraz John Kerry zarządzający amerykańską dyplomacją. Przypomniał, że USA nie odwróci się od swojego tureckiego sojusznika, a na zabijanie cywili nie ma usprawiedliwienia. Turcja, jeszcze przed wybuchami była jednym z największych krytyków reżimowej Syrii. Podpadła prezydentowi Baszarowi el-Asadowi chociażby tym, że według statystyk ONZ, udzieliła schronienia około 240 tysiącom syryjskich uchodźców, choć władze tureckie przekonują, że w ostatecznym rozrachunku w w ich kraju znalazło schronienie znacznie więcej uciemiężonych Syryjczyków.
Syria jest od wielu tygodni punktem zapalnym międzynarodowej polityki. Tym bardziej, gdy na jaw wyszedł fakt, że użyto tam broni chemicznej. Jak pisaliśmy w naTemat, o "solidnych dowodach" potwierdzających to oskarżenie mówił John Kerry. Syryjski reżim użył broni chemicznej co najmniej dwa razy przeciwko rebeliantom. To dla Baracka Obamy "cienka czerwona linia", której Baszar el-Asad nie powinien przekraczać. Teraz współpracownicy prezydenta USA rozpatrują wszelkie możliwe opcje działania.
Czytaj także: