– Wygląda na to, że wystarczy skrzyknąć się w internecie, by bezkarnie napadać na banki, czy rabować sklepy – mówi w Zbigniew Kocyk, właściciel restauracji "Literatka", którą po meczu ze Śląskiem Wrocław zniszczyli kibice Legii. Jak przyznaje, choć w okolicy pl. Zamkowego było pełno policji, to kiedy chuligani dewastowali lokal, nikt nie reagował. – Czekali, aż się wyszaleją, a my patrzyliśmy, jak niszczą nasze mienie.
Ogródek pańskiej restauracji zdemolowali wczoraj chuligani, którzy przyszli na pl. Zamkowy po meczu Legii. Oszacował pan już straty?
Zbigniew Kocyk, właściciel restauracji "Literatka": Nie. Wczoraj do czwartej rano zbieraliśmy z Krakowskiego Przedmieścia krzesła i stoliki. Wciąż brakuje kilku sprzętów, większość jest zniszczona. Z ogródka powyrywane są lampy, a także kwiaty. Mamy połamane parasole. Wczoraj staraliśmy się to trochę uporządkować, dziś będziemy próbowali to policzyć.
Myśli pan, że jest szansa na odszkodowanie od klubu lub władz miasta?
Nie sądzę. Podobne rzeczy działy się tu już kilka lat temu i wtedy także nikt się nie odezwał. Choć myślę, że pewna wina władz klubu w tym jest. Dzwonili do nas, żebyśmy zamknęli restaurację, ale my przecież nie możemy tego zrobić, mamy grupy, rezerwacje zrobione z dużym wyprzedzeniem.
Po meczu ktoś przyjechał tu i założył szaliki na Kolumnę Zygmunta. To wyglądało jak zachęta, zaproszenie. Gdyby nie wieszano tu szalików, być może by nie przyszli. Ale nie mamy co, spodziewać się zadośćuczynienia. Myślę, że nie jestem na tyle silny, żeby o to walczyć.
Jak to wyglądało?
Widząc nadchodzącą falę kibiców przeprosiliśmy gości, którzy mieli rezerwacje. Zaproponowaliśmy im kolację w zastępstwie, na nasz koszt i zamknęliśmy restaurację. W ten sposób na szczęście udało się ochronić wnętrze. Ale kelnerzy nie zdążyli pozbierać rzeczy, które znajdowały się w ogródku.
Pan był na miejscu?
Nie, kiedy okazało się, co się dzieje, próbowałem dojechać. Ale przez długi czas policja nie chciała mnie przepuścić. Funkcjonariuszy było zresztą pełno w okolicach placu Zamkowego, na Miodowej. Nie reagowali.
Kiedy już dojechałem i zobaczyłem, co się dzieje, dzwoniłem kilkanaście razy. Policjantka, po moim telefonie na 997, odpowiedziała: "To nie do mnie sprawa". "Jak to nie do pani?" – pytałem. "Nie do mnie". Zero argumentów. Zero rozmowy merytorycznej. Nie zapytała nawet, co się dzieje. Odpowiedziała tylko: przyjęłam zgłoszenie.
Proszę sobie wyobrazić, co się mogło dziać. Ja byłem zbyt zdenerwowany, ale moi kelnerzy nagrywali filmy. Krzyk, ryk, walenie, tłuczenie szkła. Butelki latały w powietrzu. W takich sytuacjach człowiekowi opadają ręce. Jest zupełnie bezsilny.
Mówił pan, że policjanci byli też na Miodowej, na pl. Zamkowym. Nie mógł pan poprosić o interwencję?
Pytałem: dlaczego nie reagujecie? Dlaczego nie wezwiecie posiłków? Ale nie było reakcji. Jak zwykle policja czekała, żeby sobie porozrabiali. Nie wiem, czy oni się boją, że jeśli nie dadzą się wyszaleć, to pójdą w miasto i narobią większych szkód? Jestem bardzo rozczarowany, mam żal do policji. Dopiero kiedy chuliganów została garstka, to policja wkroczyła.
Wygląda na to, że wystarczy skrzyknąć się w internecie, by bezkarnie napadać na banki, czy rabować sklepy.