Beata Jałocha - kobieta, której spadający samobójca złamał kręgosłup - była "gościem" programu "Tomasz Lis na żywo" W TVP2. "Gościem", bo ze studiem pani Beata łączyła się telefonicznie ze szpitala. Opowiedziała o swoich przeżyciach po wypadku. - Kiedy dowiedziałam się, że mam przerwany rdzeń, wiedziałam, czym to się skończy. Wózkiem - mówiła bohaterka programu.
Na początku pani Beata opowiadała o samym wypadku. - Pamiętam, że zaparkowałam samochód, wysiadłam z niego. Szłam taką ścieżką blisko chodnika. Od tamtego momentu wspomnienia się rozmywają. Potem pamiętam, że obudziłam się już w szpitalu - mówiła bohaterka programu.
Pani Beata zaznaczała, że sytuacja tuż po wypadku była dla niej bardzo trudna, bo przy wypadku straciła bardzo dużo krwi. - I została podjęta decyzja, że będziemy czekać z operacją kręgosłupa, chociaż wszyscy naciskali, by odbyła się ona jak najwcześniej - wyjaśniała ofiara samobójcy.
- Pamiętam, jak dr Cieślik przyszedł i powiedział, że mam przerwany rdzeń. Jestem rehabilitantką, wiedziałam, czym to się kończy. Wózkiem - opowiadała pani Beata. Podkreślała też, że jej nogi zostały tak zmiażdżone, że ma w nich 21 śrub i "wyglądają na zdjęciach jak jedno wielkie sito".
Tomasz Lis pytał Beatę Jałochę między innymi o to, co będzie teraz, już po operacjach. Bohaterka programu opowiadała, że przede wszystkim czeka na zrost kręgosłupa, co może trwać od trzech do sześciu miesięcy. Dopiero potem może zacząć poważną rehabilitację, choć - jak zaznaczała - w międzyczasie na pewno będzie pionizowana w gorsecie.
Gdy już dojdzie do zrostu, panią Beatę czeka bardzo długa i ciężka rehabilitacja. - Na pewno trzeba wzmocnić te mięśnie, które już mam. Zadbać o kończyny dolne, nie przez miesiąc, tylko cały czas. W górnej części ciała na pewno trzeba ćwiczyć ręce, bo to one będą mi pomagały na wózku. Będę przecież musiała pokonywać na wózku progi i inne przeszkody, a wiadomo, że nie w każdym miejscu w Polsce są udogodnienia dla inwalidów - mówiła Beata Jałocha. I dodała: - Tak naprawdę czeka mnie bardzo ciężka praca i muszę się na to mocno nastawić.
Beata Jałocha gorąco dziękowała też wszystkim osobom, które się nią zajmowały w szpitalu, uratowały ją i pomogły jej przetrwać ten pierwszy tydzień po wypadku.
Beata Jałocha leży w szpitalu na Szaserów.
Zdaniem najbliższych pani Beaty, w ciągu dwóch tygodni od wypadku jej sytuacja zmieniła się na lepsze. - Tuż po wypadku byliśmy praktycznie 24 godziny na dobę w szpitalu. Beata nie mogła się sama napić, podnieść ręki, czasem nawet zawołać pielęgniarki. Cały czas ktoś musiał przy niej być - opowiadała Iwona Jałocha, siostra Beaty.
Mąż pani Beaty podkreślał z kolei, że ich marzeniem jest, by końcem tej historii nie był ostatecznie wózek. - Beata twardo stąpa po ziemi i zdaje sobie sprawę z tego, jaka jest jej sytuacja, ale wszyscy wierzą, że Beata będzie chodzić i taki jest cel - mówił mężczyzna. I zaznaczał, że jego żona jest do tego predestynowana - fizycznie, bo przecież sama była rehabilitantką, ale i psychicznie, bo na to się nastawia.
Iwona Jałocha dodała zaś, że właśnie na tym polega "największy fenomen Beaty". - Ona dwa tygodnie po wypadku jest w stanie obiektywnie o tym mówić. Nie wiem, czy na jej miejscu byłabym w stanie się tak zachowywać, mówić z uśmiechem. Są chwile, kiedy jest ciężej, są dołki, ale tylko po to, by ruszyć dalej - wyjaśniała siostra poszkodowanej.
Mąż pani Beaty również wspominał o tym, jak silną osobą jest jego żona. - Przez tydzień leżała ze złamanym kręgosłupem w kilku miejscach, miała zgilotynowany rdzeń. A ona po tygodniu bierze gumę i sama ćwiczy, to niebywałe - mówił p. Jałocha. I dodał: - Lekarze przecierają oczy. My, jeśli będzie trzeba, zdobędziemy środki spod Ziemi i damy radę. Beata też w to wierzy i gdyby nie miała perspektywy na poprawę, to by tak nie było.
Jeśli chcecie pomóc pani Beacie, na stronie www.beatajalocha.pl można znaleźć wszystkie niezbędne informacje, Rodzina w programie Tomasza Lisa zadeklarowała, że przydatna będzie każda złotówka, a pieniądze zostaną przeznaczone na rehabilitację dla pani Beaty.