
Jeśli na Warszawę naprawdę pewnego dnia będą leciały Iskandery, historycy po latach zastaną jej mieszkańców w podobnej sytuacji jak mieszkańców starożytnych Pompejów: niewzruszonych, z resztkami smartfona w ręce, na kanapie. A doprowadzi do tego nie tylko brak schronów i przygotowania mieszkańców do wojny, ale też syrenoza, która trawi naszą władzę w czasie pokoju.
Realnie nie było, na szczęście, wielu powodów, by przez ostatnie 80 lat nadużywać syren alarmowych. Stąd być może pewna inflacja tego narzędzia. Zaczęliśmy je włączać, by coś uczcić, przypomnieć, poświętować. Regularnie na głos testujemy też ich sprawność. Czasem nawet z wyprzedzeniem, wysyłając alert RCB. A czasem się o tym przypomnieni zapomni – a próbę generalną i tak zrobić trzeba.
Bywa i tak, że ktoś puszcza syreny dla hecy. Służby pytane o to, dlaczego właśnie rozległ się alarm, nie mają pojęcia. Na stołecznym Mokotowie sugerują nawet, że jakiś żartowniś dostał się do systemu syren i cyklicznie je odpala. Aż trudno w to uwierzyć, ale tak właśnie zapewniała mojego znajomego policja. A może to tylko straż pożarna, bo jakiś geniusz wpadł na doskonały pomysł, by używać sygnału ostrzegawczego podobnego do tego od rakiet balistycznych czy elektrowni w Czarnobylu?
Dodajmy jeszcze chaos prawny: nowa ustawa o ochronie ludności odsyła do aż dwóch rozporządzeń – jednego z 2024, a drugiego z 2025 roku – które, delikatnie rzecz ujmując, nie są ze sobą przesadnie kompatybilne. Rządzący oczekują od obywateli, że ci będą odróżniać różne "melodie" syren, przypisane do zupełnie odmiennych rodzajów zagrożeń, ale jak dotąd nie poświęcili czasu i uwagi, by ich tego nauczyć.
Żarty się skończyły
Polska jest krajem przyfrontowym, a momentami nawet frontowym. W naszą przestrzeń powietrzną regularnie wlatują wrogie samoloty i drony. A sąsiadujący z nami barbarzyński kraj, który kilka lat temu wywołał już w regionie wojnę, ustami swoich nieokrzesanych propagandystów i polityków drugiego sortu, nieustannie grozi Warszawie zniszczeniem.
Mając to na uwadze, należałoby system syren alarmowych uprościć. Tymczasem politycy robią coś dokładnie odwrotnego: komplikują go w teorii i jednocześnie kompletnie deprecjonują jego znaczenie w praktyce.
Pod Wejherowem, zlokalizowanym w pobliżu granicy rosyjskiego Królewca, syreny wyły w Wigilię. Mieszkańcy nie wiedzieli, czy mają się martwić, czy kolejny raz państwo polskie w ten sposób cieszy się, że na niebie pojawiła się pierwsza gwiazdka i można zasiadać do wieczerzy wigilijnej. Do takiego absurdu sprowadziliśmy systemy ostrzegawcze w naszym kraju.
Moja propozycja rozwiązania tego problemu jest następująca: do czasu zakończenia Zimnej Wojny 2.0 syreny odpalamy tylko wtedy, gdy istnieje realne, masowe zagrożenie życia lub zdrowia obywateli RP. Żadne urodziny sołtysa, żadne dożynki, nawet żadne obchody uroczystości państwowych. Sygnał jest jeden, bo i tak nikt ich nie rozróżnia, a w atmosferze stresu nie ma czasu bawić się w "Jaka to melodia". Ale wszyscy traktują go poważnie i natychmiast po usłyszeniu zaczynają szukać schronienia.
Wyjątek to oczywiście ćwiczenia, ale i te powinny być komunikowane klarownie przez trzy dni – za pomocą alertów RCB, a nawet ogłoszeń w mediach i na klatkach schodowych.
I może, zaczynając od tak małych spraw, zbudujemy sobie poważne państwo. Bo ja na przestrzeni roku słyszałem wyjące syreny alarmowe jakieś 10–12 razy. Ani razu nie było to potrzebne i, szczerze mówiąc, nie robi to już na mnie większego wrażenia. A chyba nie o to w tym wszystkim chodzi.
