Choć konstytucja gwarantuje nam możliwość wyrażania swojej woli w drodze narodowego referendum, w ostatnich dwudziestu latach tylko trzy razy mieliśmy szansę z tej możliwości skorzystać. Czy to tylko wynik obywatelskiego lenistwa? Nie, bo sporo na sumieniu mają politycy, którzy boją się skonfrontować z "głosem ludu". – Arogancja władzy zawsze kończy się źle – mówi jednak politolog.
– Nie mamy w Polsce dobrej tradycji referendów – przyznaje w rozmowie z naTemat prof. Marek Zubik, kierownik Katedry Prawa Konstytucyjnego UW. Przypomina, że w międzywojniu nie odbyło się żadne referendum, później były niesławne referenda czasów „demokracji” ludowej oraz nieudane, ze względu na niską frekwencję, referendum dotyczące reprywatyzacji w 1996 roku.
Zdaniem prof. Zubika demokracja bezpośrednia może poprawnie działać tylko, gdy funkcjonuje silne społeczeństwo obywatelskie: – Jeśli go nie ma, obywatele nie będą widzieli sensu w udziale w referendum i innych mechanizmach demokracji bezpośredniej. Niestety w Polsce stopień naszego zaangażowania w życie publiczne wciąż jest za niski – mówi konstytucjonalista. Dodaje, że zapewne nie zmieni się to szybko, bowiem szerszy europejski trend zmierza dokładnie w przeciwną stronę.
To jednak tylko część prawdy o referendach. W ostatnich latach widać bowiem wyraźny wzrost obywatelskiej aktywności na tym polu. “DGP” pisze np., że “w obecnej kadencji samorządu mieszkańcom udało się w drodze referendum odwołać dziewięciu wójtów, burmistrzów i prezydentów miast oraz cztery rady gmin”.
Okazuje się jednak, że gdy jako społeczeństwo naprawdę poczujemy się obywatelsko, organizując się i walcząc o istotne dla “zwykłego Kowalskiego” sprawy, to te oddolne inicjatywy często rozbijają się o mur niechęci klasy politycznej.
Anarchia czy obywatelskość?
– Wierzę w rozsądek warszawiaków i to, że zdecydują, czy opłaca się dać przyzwolenie na tę anarchistyczną próbę wprowadzenia chaosu – powiedział w programie “Jeden na jeden” Andrzej Halicki z PO na temat inicjatywy przeprowadzenia w stolicy plebiscytu w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz. Według niego takie referendum nie przyniesie "nic konstruktywnego i nic pozytywnego".
Czy to nie zaskakujące, że członek partii mającej w nazwie słowo “obywatelska”, w ten właśnie sposób wypowiada się o całej inicjatywie?
Przypomnijmy, że podpisało się pod nim prawie milion osób. Gdyby doliczyć do tego ponad 500 tys. podpisów złożonych przez Polaków pod projektem Platformy “4xTak” w 2005 roku (mimo tego opozycyjnej wówczas PO nie udało się doprowadzić do referendum), mielibyśmy 3,5 mln głosów, których politycy nie chcieli wysłuchać.
– Andrzej Halicki broni po prostu partyjnej koleżanki – zauważa prof. Jarosław Macała, politolog z Uniwersytetu Zielonogórskiego podkreślając, że jak to bywa, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. I rzeczywiście: PiS oficjalnie poparło obywatelski projekt odwołania w referendum Gronkiewicz-Waltz, podobnie jak kibicuje inicjatywie ws. sześciolatków.
Prof. Macała zwraca uwagę, że niestety polskie referenda nie są traktowane przez polityków jako głos obywateli, ale broń przeciwko politycznym przeciwnikom. – Dziś opozycja przyklaskuje referendum, ale sama będąc u władzy zachowałaby się zapewnie dokładnie tak, jak dziś PO – mówi.
Zmienić prawo, czy zmienić polityków?
Jednym z największych wrogów przepisów, które dziś regulują organizowanie referendów, jest Paweł Kukiz. Wielokrotnie podkreślał, że „kasty partyjne zabezpieczyły się w ten sposób, że obwarowały szeregiem ograniczeń samą instytucję referendum”.
Muzykowi chodzi m.in. o wysoki, 50-procentowy próg frekwencji koniecznej dla ważności referendum, a także fakt, że posłowie mogą, ale nie muszą zajmować się obywatelskim wnioskiem, niezależnie od tego, ile milionów Polaków się pod nim podpisze.
Prof. Marek Zubik broni jednak obecnej konstrukcji prawnej: – Jest to w gruncie rzeczy klasyczny mechanizm, podobny do rozwiązań znanych w innych państwach – zapewnia. Tłumaczy, że pewien stopień kontroli parlamentu nad wnioskami o referendum jest konieczny. – Historia uczy, że referenda bywały wykorzystywane przeciwko parlamentom, co może być niebezpieczne dla funkcjonowania demokracji – zauważa konstytucjonalista.
– Co by było, gdyby obywatele twierdząco odpowiedzieli się w referendum za zniesieniem wyborów, dożywotnim sprawowaniem funkcji premiera przez konkretną osobę, czy powszechnym stosowaniem chłosty – pyta retorycznie prof. Zubik. Nasz rozmówca nie zgadza się też z tezą, że obecne rozwiązania prawne pozwalają parlamentarzystom większości rządzącej zupełnie bezkarnie ignorować obywatelskie projekty wniosków o zarządzenie referendum.
– Wyborcy mają bowiem możliwość rozliczenia ich przy okazji najbliższych wyborów – wskazuje.
Z opinią tą zgadza się też prof. Macała: – Arogancja władzy zawsze kończy się źle. Niezadowolenie społeczne, które nie będzie mogło zostać wyrażone w referendum, prędzej czy później zostanie skanalizowane w inny sposób – mówi politolog.
Dla opozycji już sama debata w Sejmie nad wnioskiem to okazja do punktowania rządu za to, że nie słucha obywateli. A gdyby do referendum doszło, to pomoże to tylko ugrupowaniom opozycyjnym w kolejnych kampaniach wyborczych. Dlatego zgodnie z logiką polityczną wniosek najprawdopodobniej padnie. Co oznacza, że stanie się to samo, co działo w przeszłości. CZYTAJ WIĘCEJ