"Sałata z zarazkami", czyli dlaczego lepiej unikać internetowych translatorów
Antoni Bohdanowicz
17 czerwca 2013, 19:18·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 17 czerwca 2013, 19:18
Siedzisz w knajpie zagranicą, nie znasz miejscowego języka. Otwierasz menu i na szczęście obok lokalnych nazw znajdujesz angielskie tłumaczenie... o fuj, co za obrzydlistwo! Dokładnie tak mogli zareagować zagraniczni klienci jednej z poznańskich restauracji. Tam, według menu, zamiast szyjek rakowych mogli skosztować...
Reklama.
... raka szyjki macicy. Zdjęcie feralnej karty dań trafiło do jednego z brytyjskich tabloidów. W efekcie Anglicy przez jakiś czas naśmiewali się z polskiego jedzenia. To oczywiście tylko błąd w tłumaczeniu, ale takie "kwiatki" można znaleźć coraz częściej.
Menu z translatora
Smaczne danie zamieniło się w raka szyjki macicy przez leniwego tłumacza, który zapewne przekładał menu na język angielski za pomocą internetowego translatora. – Ludzie chcą iść na skróty. Nie przejmują się tym, że ich słowa będą niezrozumiałe. opowiada nam tłumacz David Stephenson. I wyjaśnia, że w przeszłości nieraz poprawiał teksty w całości stworzone przez programy do tłumaczenia.
– Jeśli chcesz napisać po angielsku jakieś proste i nieskomplikowane zdanie, to nie ma problemów. Schody zaczynają się, kiedy mają one dwuznaczne znaczenie, albo tekst podstawowy zawiera złożone zdania. Wtedy odbiorca takiego tłumaczenia może się załamać, bo komputer nie człowiek i kontekstu nie wyłapie – uważa Stephenson.
Wystarczy przejść się po restauracjach, by zauważyć, kto posiłkował się translatorem przy tłumaczeniu menu. Dla przykładu: pewna kawiarnia serwowała „lody z adwokatem”. Angielskie tłumaczenie było już nieco inne, bo zamiast likieru, ich deser miał polewkę z... prawnika. Translator nie domyślił się, że "adwokat" odnosi się do alkoholu, a nie zawodu.
Cztery strony błędów
Stephenson, który na co dzień pracuje w Polsce wyjaśnia, że na takie błędy najczęściej wpadamy w miejscach, które nie są tłumnie odwiedzane przez obcokrajowców. – Goście takich miejsc wpadną tam tylko po to, żeby coś szybko zjeść, a nie zagłębiać się w menu. Wezmą pierwsze lepsze danie, więc nie będzie ich obchodziło, że „kotlet został pobity w tradycyjnie chłopski sposób”. Gorzej, jeśli coś takiego wystąpi w centrum miasta – dodaje.
A fatalne tłumaczenia bywają także w centrach. Obcokrajowcy udający się w okolice Łazienek Królewskich z menu stojącego przed wejściem do pewnego lokalu mogą przeczytać w języku angielskim, że jednym ze składników sałatki są zarazki.
Co ciekawe, takie tłumaczenia restauracyjnych kart parę lat temu stały się przedmiotem badań na zajęciach z filologii języka angielskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Studenci musieli sporządzić listy błędów w karcie dań głównych, dlatego odwiedzali knajpy w poszukiwaniu złych lub błędnych tłumaczeń. Efekt? Zebrali cztery strony pomyłek, które czasami były wynikiem złego posługiwania się słownikiem, a innym razem zbytnią wiarą we własne zdolności językowe.
– Firmy często decydują się na obcięcie kosztów i nie zlecają profesjonalnych tłumaczeń tekstu – opowiada nam Kinga Skorupska, tłumaczka. A to doprowadza do sytuacji, w których przekładem zajmuje się ktoś zupełnie niewykwalifikowany. – Najczęściej robi to za pomocą programów takich, jak Google Translate, który jest w miarę sprawnym programem do zrozumienia tekstu, ale nie zawsze rzetelnym tłumaczem – słyszymy. Nasza rozmówczyni zwraca uwagę, że firmy w taki sposób mogą tracić klientów, którzy odbierają dany lokal mało profesjonalnie.
Sporo przykładów można znaleźć także studiując polskie napisy do obcojęzycznych filmów. – W kontekście filmu to chyba nie stanowi wielkiego problemu, bo najwyżej można się pośmiać – uważa Stephenson. I podaje przykład z "Casino Royale". – Jest taka scena, w której Bond po zabiciu człowieka pojawia się w barze i zamawia wódkę z Martini. Barman się go pyta „wstrząśnięta, czy mieszana”, na co Bond odpowiada „Czy wyglądam na kogoś, kogo by to obchodziło”, tymczasem w napisach przeczytałem „mam to w du..”.
Nasz rozmówca wyjaśnia, że jest znacznie gorzej, gdy ktoś z pomocą translatora zabiera się za tworzenie umowy. – Jeśli w takich sprawach chcesz iść na skróty, to może się okazać, że – delikatnie mówiąc – coś poważnie sknociłeś. Po prostu trzeba z umiarem używać tych translatorów. Prywatnie nie ma problemów, błędy każdemu się zdarzają, ale służbowo należy je omijać szerokim łukiem – radzi Stephenson