
Moje snobistyczne podejście do wakacji było głupie.
REKLAMA
Przez całe życie broniłam się przed wyjazdami na wakacje all inclusive. Wiadomo, to dla przeciętniaków, turystów z ograniczonymi horyzontami, którzy zamiast poznawać kulturę kraju i zaprzyjaźniać się z lokalesami, wolą siedzieć w tłumie nad basenem i popijać darmowe drinki. Polsatowski „Pamiętnik z wakacji” ostatecznie pozbawiał złudzeń. All inclusive to dno. No i nie wspiera się w ten sposób polskiej turystyki. Z drugiej strony, ile można jeździć na Mazury i Hel.
Moje snobistyczne podejście zweryfikowało lenistwo. Bo prawda jest taka, że dla teoretyków żółtodziobów liczy się czas i wygoda, więc szczególnie w egzotycznych krajach, gdzie trudno samej ogarnąć transporty i całą logistykę pobytu, sprawdza się pobyt zorganizowany przez biuro. Czarter bez przesiadek, autobus z lotniska pod sam hotel. Ktoś zrobił to za mnie. Poleciałam na wakacje.
Nad morzem egejskim czułam się jak na koloniach. Turcy zupełnie nie dawali nam odczuć, że w kraju są zamieszki. Mówili zniecierpliwieni, że jakieś oszołomy protestują z powodu wycinki drzew i innych lokalnych spraw. Robią to z nudów i reszta narodu bardzo im się dziwi. Cały czas zastanawiałam się, czy rzeczywiście tak myślą, czy tylko na swój sposób chronią turystów i swoje pieniądze. Po paru dniach zrozumiałam, że nie jest to cyniczne, po prostu przyjezdny nie jest dla nich partnerem. Jest wyzwaniem lub łatwą ofiarą.
Największe jaja były z barmanem. Drugiego albo trzeciego dnia zaczął nas ignorować. Zamawiałyśmy drinka, a on obsługiwał wszystkich innych, tylko nie nas. Czy powiedziałyśmy coś, co go uraziło, a może ma kompleksy i nie chce obsługiwać kobiet? Nie zgłaszaliśmy tego do managera, bo wiadomo, jak się kończy skarżenie na kuchnie. Trzeciego dnia zrozumiałyśmy, że chodzi o napiwki. Kiedy zaczęłyśmy zostawiać na barze dolara, wszystko się zmieniło. A my naiwnie myślałyśmy, że to różnice kulturowe! Przecież zapłaciłyśmy za wszystko. Otóż nie, tipy trzeba zostawiać, codziennie. To trudniejsze, kiedy nie można dać po prostu iluś tam procent rachunku. Wrzucajcie albo do skarbonki, albo kładźcie na barze, szczególnie te większe napiwki.
Inną rzeczą, do której musiałam się przyzwyczaić, jest styl zwiedzania. To gra na czas. Trzeba szybko zaliczyć domek Maryi, pstryknąć sobie parę zdjęć, żeby spokojnie móc iść na obiad wliczony w cenę. Potem narzucone z góry godziny w sklepach z pamiątkami, których nikt nie chce. Strasznie mnie to wkurzało! Wiem, że przewodnik coś tam dostaje od tych sklepów, ale nie lubię siedzieć w autokarze ze świadomością, że właśnie popędzono mnie ze starożytnych ruin, bo „nie ma czasu”.
Druga rzecz, podobna: nieograniczony dostęp do jedzenia i picia. Dla mnie że zgubny. Kiedy kupuje się hotel z pełnym wyżywieniem i open barem, to się je i pije. Poza tym, to łatwe. Jest tyle dobrego żarcia, alkohol też się leje. Po co się ograniczać? Założę się, że większość ludzi tyje na takich turnusach. Trochę mnie śmieszyło, kiedy tłoczyli się w długiej kolejce do zamkniętej jeszcze stołówki zamiast choćby posiedzieć nad basenem. Ale tak właśnie to działa.
My zwykle przychodziłyśmy na jedzenie ostatnie, ratowałyśmy resztki, które jeszcze zostały po przejściu tornada. Ale i tak czułam się na all inclusive jak dziecko we mgle. Decyzje podejmowali za mnie inni. Co dziś jemy, do jakiej dyskoteki jedziemy, co warto zobaczyć i kupić, o której koniec wydawania piwa. Szczerze mówiąc, wreszcie odpoczęłam.
