Program "Internetowa Rewolucja" ma nauczyć polskich przedsiębiorców, jak zaistnieć w sieci. Jest reklamowany na stronach licznych urzędów i samorządów z całego kraju. Wspiera go także Ministerstwo Gospodarki. W rzeczywistości akcja to jednak jedno wielkie szkolenie z kupowania reklam w Google. Dlaczego państwo kolejny raz zapomniało o neutralności technologicznej i pomaga gigantom Doliny Krzemowej w zdobyciu nowych klientów?
W nowoczesnym świecie podstawowe zasady funkcjonowania państwa nie mogą dotyczyć już tylko tego, co dzieje się w tzw. realu. Gdy wiele zależy od nowych technologii, także w tym zakresie działać muszą pewne podstawowe prawa. Właśnie dlatego już kilkadziesiąt lat temu zaczęto wypracowywać zasadę neutralności technologicznej państwa. W nowoczesnych demokracjach jest ona dziś jedną z podstaw ustroju, ponieważ sprawia, że władze nie mogą faworyzować żadnej technologii. W naszym kraju tymczasem kolejny raz udowadniamy, że potrafimy stawiać tylko na rozwiązania "jedyne i słuszne". Nawet w internecie.
Wszystkie technologie są równie dobre, ale niektóre lepsze...
Bo prawo jedno, a praktyka drugie. Najnowszy program "Internetowa Rewolucja" wspierany przez Ministerstwo Gospodarki, który ma uczyć polskich przedsiębiorców nowoczesnego marketingu w sieci potwierdza tylko, że nasi rządzący neutralność technologiczną traktują jako zło konieczne. Serca i budżety państwowych organów podbija dziś już zatem nie tylko Microsoft, ale coraz bardziej także Google.
Tak jest bowiem od lat. Polskie urzędy nigdy nie ukrywały, że technologicznie rządzi nimi Microsoft. A dokładnie pakiet Microsoft Office. Do niedawna nawet dokumenty przetargowe w innych formatach niż te stworzone przez firmę Billa Gatesa nie były przez władze akceptowane. Im większą popularność zyskuje jednak wolne oprogramowanie i konkurencja firmy z Redmond, tym ten specyficzny monopol technologiczny nieco się kurczy. Swoje robią też przepisy unijne, które zmuszają do zagwarantowania pewnego minimum równości dostawców rozwiązań technologicznych.
Tymczasem w przypadku programu "Internetowa Rewolucja" resort gospodarki nie pozostawia nawet wątpliwości, że jeśli polski biznes ma uczyć się sprawnego funkcjonowania w internecie, to tylko do Google. I na warunkach dyktowanych przez koncern z Mountain View. "Celem akcji jest umożliwienie każdej polskiej firmie zaistnienia w internecie" - przekonują jej twórcy, wśród których obok PKPP Lewiatan i Home.pl jest także Ministerstwo Gospodarki. No i samo Google. Jednak to dzięki ministerstwu program cieszy się coraz większą popularnością i jest reklamowany na licznych urzędowych stronach, zwłaszcza samorządowych.
Polski rząd walczy z bezrobociem. W... Dolinie Krzemowej
Bo cel wydaje się szczytny."Internetowa Rewolucja" daje dostęp do bezpłatnych narzędzi, które pozwalają stworzyć swoją pierwszą firmową stronę internetową i "wypróbować" reklamę w internecie. To wypróbowanie jest jednak niczym innym niż szkoleniem z zakresu kupowania reklamy od Google. Amerykański gigant informatyczny współtworzy projekt, więc nie daje możliwości poznania alternatyw dla swoich usług.
Być może jednak Ministerstwo Gospodarki dało wiarę amerykańskim ekonomistom, którzy od czasu usankcjonowania zasady neutralności technologicznej za oceanem przekonują, iż przyczynia się ona do zwiększania bezrobocia w sektorze nowych technologii. Faworyzowane dotąd przedsiębiorstwa tracą bowiem kolejne kontrakty i czasami muszą redukować etaty. Szkoda tylko, że resort w takim razie bardziej przejmuje się miejscami pracy w Dolnie Krzemowej niż nad Wisłą.