Na wywiad Rafał Bauer wszedł w różowych spodniach. Gdy stwierdziłem, że miał pewnie łatwy dzień, pouczył mnie, żebym nie ulegał stereotypom. Bo akurat miał dosyć ciężki. Niedawno porwał się na kolejną dużą rzecz. Został prezesem Próchnika. Patriotyczny życiorys Adama Próchnika ma dla niego znaczenie. W trakcie rozmowy wyjął Krzyż Walecznych i mówił o nim z przejęciem. Jeśli jest ktoś taki, jak "przeciętny biznesmen", to Bauer z pewnością nim nie jest.
Jak się skończy 40-stkę, to dni stają się do siebie bardzo podobne.
Czyli?
Nie wie Pan z autopsji?
Mam 35.
Poza tym, tak ogólne pytania, należy zadawać ludziom, którzy mogą się pochwalić uniwersalnymi osiągnięciami czytelnymi dla szerokiej publiczności. Tylko wtedy odpowiedzi mają jakieś znaczenie.
Pan nie ma?
A co ja tam mam za osiągnięcia?
Jest długa lista firm, które pan restrukturyzował, sprzedawał, wchodził, wychodził, bogacił się, zdobywał.
Nie brakuje w tym kraju osób, których obecność w biznesie jest znacznie bardziej interesująca. Tyle, że mają szczęście lub nieszczęście, że nie oświetlił ich nigdy reflektor zainteresowania publicznego. Niestety pomimo imponujących osiągnięć, pozostają całkowicie anonimowi z wielką szkodą dla publicznego kapitału. W efekcie autorytety w Polsce to w przeważającej większości produkty medialne, ze mną włącznie, jeśli oczywiście ktoś zdecydowałby się mnie umieścić w tej kategorii. O faktycznych pionierach, którzy podbili rynki i zrobili przy tym znaczny majątek często nie wiemy nic. Większość skutecznych a dla publiczności anonimowych zapewne dobrze sobie z tym radzi i wrzawy wokół siebie być może w ogóle nie potrzebuje. Znam jednak przedsiębiorcę, który zaczynając od zera dzisiaj zatrudnia 5 tysięcy osób w ważnej przemysłowej branży, wspiera lokalną społeczność i realizuje się charytatywnie. Fakt, że nikt tego nie dostrzega irytuje go potwornie. Doskonale go rozumiem. Coś jest po prostu nie tak z systemem kreacji gospodarczych herosów.
Dlatego pan nie chce w tym uczestniczyć?
To czego ja chcę lub nie jest bez znaczenia. Każdy, kto świadomie styka się z opinią publiczną bez względu na to czy w roli dziennikarza, funkcjonariusza państwa albo przedstawiciela biznesu musi zaakceptować reguły, które tym światem rządzą. Korzystam wyłącznie z okazji, aby zaznaczyć, iż nie jestem przykładem osoby, która ma prawo odpowiadać na pytania „jak robić dobre interesy”, „właściwie restrukturyzować” czy „tworzyć marki”. Choć oczywiście uważam, że mam to i owo do powiedzenia w tej materii, to jest to wyłącznie MÓJ punkt widzenia i nie ma najmniejszego związku z tym jak wspomniane wyżej zagadnienia postrzegane być powinny. Dlatego właśnie moją małą trybuną jest blog. Piszę go już prawie 3 lata, ale jeszcze niedawno spotykałem się z zarzutem, iż powstał wyłącznie po to, aby uczynić, choć w części, zadość mojemu zapotrzebowaniu na popularność. Dlatego oponentów pytałem zazwyczaj kiedy napisali ostatnio 2 tysiące znaków oraz czy ich zdaniem publikowanie raz na tydzień to na pewno promocyjna zabawa. Co więcej kontrowersyjne wypowiedzi pod nazwiskiem między Odrą a Bugiem należą do rzadkości i budują raczej kapitał niechęci niż poparcia. Nie chodzi tu oczywiście o czytelników, czyli najważniejszego partnera każdego, kto para się pisaniem, ale o środowisko biznesowe, w którym brak politycznej poprawności traktowany jest jak kolejne naruszenie pewnych niepisanych zasad. No, ale jak wiadomo, każdy krok ma swoje konsekwencje. Z drugiej strony czytelnicy mobilizują do pisania i dlatego w niedzielne noce ślęczę nad tekstami
A to potrafi być prawdziwa mordęga…
Owszem. Dlatego też ci, którzy mają pojęcie o trudach pisania dopytywali się skąd u mnie to publicystyczne zacięcie. Z rozpoczęciem pisania było dość łatwo, ponieważ od 28 kwietnia 1993 pisałem pamiętnik. A potem zadecydował przypadek: blog dostałem w zasadzie w urodzinowym prezencie. Pisałem go trochę jak pamiętnik, ale w pewnym momencie okazało się, że to jednak nie to samo, ponieważ pojawił się jeden, drugi, trzeci komentarz. Odpowiedź wymusza replikę i wtedy okazuje się, że to, co piszemy faktycznie kogoś interesuje. Dla debiutanta, który nie jest zawodowym dziennikarzem, to spore wydarzenie. W przypadku takiego medium jak blog zbieżność poglądów autora i czytelników jest oczywiście dość naturalna. Nie zmienia to faktu, iż to właśnie blog przekonał mnie, że ów propaństwowy punkt widzenia, w którym wyrosłem zaczyna obecnie zyskiwać na popularności.
Spotkał pan to nowe pokolenie na blogu?
Oczywiście. Ich poprzednicy byli zupełnie inni. Studenci mojego wydziału uwielbiali pisać kolosy w sali 205. Kameralne wnętrze, ciasne ławki po prostu ideał. Kiedy już jako absolwent ja prowadziłem tam kolosa podszedł do mnie starosta grupy i poprosił o zmianę sali. Na większą. Stwierdził, że ta jest za mała i łatwo tu ściągać. Pomyślałem, że to pewnie jakiś szczególny aktywista i zadałem pytanie całej grupie. Wszyscy chcieli pisać w większej sali. Był rok 1995 a ja sobie uświadomiłem, że pojawiło się nowe pokolenie. Wyścig szczurów, który się wtedy zaczynał jako zjawisko społeczne ujawniał się między innymi w ten sposób. Moje pokolenie ściągało, ale też dawało ściągać. Grupa nie akceptowała kogoś, kto wyłącznie ściągał i w żaden sposób się nie rewanżował. Zdrowa wspólnota opiera się na szerokiej bazie tolerancji. Chora - na bezwarunkowej konkurencji. Dzisiejsze młode pokolenie akceptuje słabości i poszukuje wsparcia we wspólnocie. Widzi szansę na przyszłość we wzajemnej współpracy. Studenci 18 lat temu myśleli głównie o tym jak wyprzedzić konkurencję. Nie chcę oczywiście wynosić ściągania na piedestał, ale jest moim zdaniem zdrowsze społecznie niż podstawianie nogi konkurentom. „My” ponownie zastępuje „ja”. Signum temporis. Znak rozpoznawczy tego nowego pokolenia.
Rozmawiamy o różnych tematach, ale chciałbym wrócić do wieku. Jaki jest każdy dzień po 40-stce?
Przyjmijmy, że istnieje wyraźny moment kiedy mężczyzna uświadamia sobie, że dorósł. Jednym zdarza się to wcześniej, innym później. 40-tka to taki wyraźny symbol wejścia w wiek, w którym kalesony stają się znacznie bardziej a’ propos niż spodnie z niskim krokiem. Miernikiem wejścia w świadomą dorosłość jest zanik syndromu piątkowego wieczoru, czyli przemożnej chęci wyruszania w rejs po nocnym mieście. Jeśli ów syndrom nie zanika, kłopoty w życiu rodzinnym są jedynie kwestią czasu. Dla odmiany przykładni ojcowie rodzin mogą zapaść na syndrom niedzielnego popołudnia czyli solidną deprechę związaną z koniecznością udania się w poniedziałek do pracy. Są tacy, którym zdarza się paść ofiarą obydwu syndromów. Ja każdego dnia po czterdziestce cieszę się z tego, że pierwszego syndromu nigdy się nie nabawiłem a przed drugim udaje mi się skutecznie, choć nie zawsze łatwo, obronić.
Powiedział pan, że inni mają osiągnięcia większe niż pan. To jest skromność czy rozczarowanie miejscem, do którego pan doszedł?
Ani jedno, ani drugie. Jako „kontrowersyjny biznesmen” a do tego arogant, żeby ograniczyć się tylko do tych eleganckich inwektyw, cieszę się z tego gdzie udało mi się dotrzeć, mając jednak pełną świadomość, że zdolniejsi dotarli znacznie dalej. Są ludzie, których szczerze podziwiam za osiągniecia tym bardziej, że czasem dotyczyły działań, którym nie dawałem cienia szansy powodzenia. Mam zatem całkowicie obiektywny dowód na to, że byli ode mnie lepsi. Tyle, że trafili się również ode mnie gorsi. W efekcie wiem, co zrobiłem dobrze, co źle, a miejsce, w którym jestem stanowi wypadkową tych czynności. Pretensje mam tylko do siebie, podziw dla lepszych, a współczucie dla gorszych. I tyle.
Ma pan plan na życie?
Oczywiście. Zresztą nie tylko plan A, także plan B, bo bez wariantu B z domu nie wychodzę.
Jest pan tak uporządkowany?
Wprost przeciwnie. Konieczność planowania to właśnie pierwsza pochodna braku uporządkowania. Muszę dobrze wiedzieć dokąd zmierzam, ponieważ tylko wtedy ogarniam jakoś swoje otoczenie. Wiem, że chcąc dotrzeć do D, mam do pokonania punkty C a wcześniej B. Jeśli prostą drogą się nie da musze szukać innej. Nie można przecież nie wiedzieć jak poprowadzić zespół, firmę czy zabezpieczyć rodzinę. Ponieważ w dziesiątkach drobnych spraw nie daję sobie rady, muszę przynajmniej wiedzieć jak utrzymać główny kierunek natarcia
Czy to oznacza, że w pana biznesach nie ma nic spontanicznego?
A musi być? Posiadanie planu i wariantów alternatywnych nie oznacza przecież, że da się przewidzieć wszystko. Napoleon mawiał: „Zwycięstwo w ręku Boga, ale Bóg jest zwykle po stronie silniejszych batalionów”. Niespodzianki mnożą się czasem w takich ilościach, że każda przemyślana polityka zamienia się w jedną wielką improwizację. Inna sprawa, że znaczenie zasadnicze ma kalibracja odczuć bez niej trudno dyskutować na takie meta tematy. Swobodnie dyskutować to sobie możemy o rosole.
Obaj znamy smak rosołu.
Właśnie. Dlatego wiadomo o co chodzi, jeśli panu powiem, że ja preferuję wołowy z makaronem, ale na przykład nigdy z ryżem i nigdy z tłustymi okami dryfującymi po powierzchni. Jeśli rozmawiamy o decyzjach oraz tempie ich podejmowania pojawia się zasadniczy kłopot. Co to jest szybka decyzja? W godzinkę? Do następnego poranka? W 48 godzin? Jakiego tematu dotyczy? Jakiej kwoty? Jakiej kwestii? Pytaniom nie ma końca. Tymczasem szczególnie w wirtualu nie brak sprawnych anonimowych recenzentów, którzy wszystko zrobili by szybciej, inaczej i oczywiście z lepszym skutkiem.
Pan uważa, że komentatorzy dziś są niewiele warci.
Anonimowi tak. Nie mogę znaleźć uzasadnienia dla komentowania innego niż pod nazwiskiem. Skąd mam wiedzieć, że nie zrównuje mnie z ziemią porywczy w sądach maturzysta? A może pracownik konkurencji? Zaraz się dowiem, że krytykować może również mój sfrustrowany błędnymi decyzjami pracownik. Może i tak się zdarzyć. Jeśli jednak nie krytykuje mnie publicznie, to brak mu po prostu odwagi cywilnej. Oczywiście to, że ja jeszcze nigdy nikogo nie zwolniłem za prezentowanie poglądów odwrotnych niż moje własne nie oznacza, że krytyka przełożonych jest bezpieczna. Dla firmy jeszcze bardziej niebezpieczne jest asekuranctwo w realu i anonimowa waleczność w wirtualu. Anonimowo kopniaki wymierza się nad wyraz łatwo.
Pan nie ma problemu z niechęcią innych. Większość osób jednak boi się krytykować pod nazwiskiem.
A czy skłonność do anonimowej krytyki jest powodem do dumy? To nie jest tak, że nie mam problemu z niechęcią innych. Po prostu ponoszę konsekwencje związane z niechęcią tych, których krytykuje. To, że jako społeczeństwo uwielbiamy krytykować a jednocześnie zachować wspaniałe relacje z krytykowanymi ujawnia pewną patologię. W normalnej rodzinie nie tylko rodzice krytykują dzieci, ale i dzieci wyraźnie komunikują rodzicom co im się u nich nie podoba. Najczęściej dziecko złapie nas na prostej niekonsekwencji: sami nie dajemy rady sprostać wymaganiom stawianym przed pociechami. Dlatego też w normalnej rodzinie trzeba się cały czas pilnować a nie kneblować dzieci rodzicielskim terrorem. Podobnie powinno się dziać w świecie zewnętrznym i w firmie. Tymczasem na publicznych spotkaniach kiwamy głowami, potwierdzamy, że wszystko jest OK a już na kawowej przerwie zaczyna się zrzędzenie. W Polsce bardzo łatwo krytykujemy, chętnie wyrażamy radykalne poglądy, ale właśnie anonimowo lub w bezpiecznym towarzyskim kręgu.
Rzadko ryzykujemy własnym wizerunkiem.
Dokładnie. To kwestia publicznej normy społecznej. Moim zdaniem jest wadliwa, ale mam znajomego piastującego poważne stanowisko w korporacji, który twierdzi, iż publiczne wskazanie komuś błędu to dowód braku wychowania. Dla mnie brak kultury to obmawianie za plecami.
Co znaczy być doświadczonym w biznesie?
Takie pytania nie powinny być kierowane do mnie.
Bo nie czuje się pan odpowiednio doświadczony?
Przeciwnie. Dlatego, że mam pewne doświadczenia, ale są zbyt ograniczone, aby mogły być uniwersalne. Dzielenie się doświadczeniem wymaga bazy, która jest oczywista dla każdego pytającego. To pytanie do luminarzy polskiego biznesu.
Uważa pan, że Kulczyk jest lepszą osobą, żeby ją pytać, niż Bauer?
Dokładnie. To dobry przykład spektakularnej kariery biznesowej oczywistej dla wszystkich.
To oznacza, że podejmował w biznesie lepsze decyzje?
Nie. Oznacza, że podejmował je w skali, która jest zrozumiała dla każdego. Ja w mikroskali niewidocznej dla przeważającej większości oceniających. Dzięki blogowi mogę przedstawić swoje motywacje, na swojej witrynie i na swoim polu gry. Wyjaśnić wątpliwości, odpowiedzieć na pytania grupy czytelników. Doktor Kulczyk ma track record czytelny dla każdego badacza. Mój staje się przedmiotem analiz dzięki publikacji na blogu dlatego też powtarzam, że www to osiągnięcie porównywalne z wynalazkiem Gutenberga. Blogosfera, social media zdominowały sieć, detronizując jej niegdysiejszy towar numer jeden czyli pornografię. To wielki dowód cywilizacyjnego awansu.
Wracając do tego prezesowania. Czym się pan dzisiaj przede wszystkim zajmuje?
Ja się zawsze zajmuję tym samym – pokonywaniem przeciwności. W większości społeczeństwo źle je znosi. Ja nie mam wyboru, to po prostu mój zawód wykonywany raz lepiej raz gorzej. Aby nie zwariować, trzeba się cieszyć nawet z małych sukcesów, ponieważ czeka się na nie długo a porażek nie brakuje. W Polsce zazwyczaj z góry się zakłada, że „to” się nie uda, że „tego” nie da się zrobić itp.
Pan tak ma?
Nie, natomiast współpracuję z wieloma ludźmi, którzy tak uważają. Dlatego moim zadaniem jest przekonanie, że damy radę, że warto walczyć i że przyszłość należy do nas a przeciwności, choć będą się mnożyć, zawsze da się jednak pokonać.
Pan jest dowódcą, który szczerze wierzy w zwycięską bitwę, czy wie, że musi wierzyć w zwycięską bitwę?
Każdy autor piszący o sztuce wojny uważa, że żołnierz, który uważa że zginie, już jest martwy. Ja się nie podejmuję zadań, w które nie wierzę. Wątpliwości można mieć zanim się podejmie zadania prowadzenia zespołu ludzi. Jak już się stanęło na ich czele, wahać się po prostu nie wolno.
Jest pan niezależny?
A skąd. Pomijając wspólników mam niezwykle dojmującego kontrolera jakim jest rynek publiczny. Ale piętro wyżej to nic złego. Przekonywanie do własnych decyzji nigdy nie jest przyjemne ani wygodne, ale taka, a nie inna, jest mechanika biznesu. Znam jednak kilka osób prawdziwie niezależnych i co ciekawie niekoniecznie dotyczy to krezusów finansowych. Nie każdy potrafi powiedzieć: wystarczy mi, i wybrać życie, w którym nie musi zupełnie nic i nie zależy od nikogo. Dlatego symbolami niezależności w tym kraju powinni być tacy faceci jak Roman Kluska. Tymczasem ja po prostu uczestniczę w pewnej grze i nie ustalam jej zasad. Ja je tylko na swój sposób optymalizuję.