Twardy, odgrzewany w mikrofali, wysuszony na wiór kotlet. Na zewnątrz gorący, w środku całkiem zimny. Nie tego się spodziewałeś składając kelnerowi zamówienie? Francuzi walczą z odgrzewanymi daniami w restauracjach, tworząc specjalną ustawę. Tymczasem w Polsce "gotowce" z mikrofali to niemal restauracyjny standard.
Gotowanie we Francji nie jest sprawą błahą. Francuzi od lat czerpią narodową dumę ze swoich kulinarnych tradycji i szczycą się słynnymi restauracjami, szefami kuchni oraz potrawami. Teraz w imię obrony jakości dań serwowanych w lokalach gastronomicznych, francuscy politycy postanowili wydać walkę potrawom odgrzewanym w mikrofalówkach.
Przewodniczący francuskiego związku restauratorów tłumaczył Reutersowi, że klienci mają prawo wiedzieć, za co płacą, bo skala problemu jest niebagatelna: z branżowego badania wynika, że prawie co trzecia restauracja ma w swojej ofercie odgrzewane “gotowce”. A jak jest w Polsce?
Żurek staropolski. Z proszku
Zajmująca się kulinariami blogerka naTemat Melania Kozyra twierdzi, że gdyby zostawić na boku największe polskie miasta, to sytuacja jest naprawdę niewesoła. – Myślę, że 90 proc. lokali gastronomicznych, zwłaszcza różnego rodzaju przydrożnych zajazdów, serwuje odgrzewane dania – ocenia Kozyra. Z jej opinią zgadza się Agnieszka Małkiewicz, ekspert ds. komunikacji marketingowej w gastronomii pisząca w naTemat: – Choć trudno określić skalę zjawiska, na pewno jest całe mnóstwo tego typu miejsc – mówi.
– Proszę mi pokazać zajazd, w którym można zjeść prawdziwy żurek. W większości miejsc dostajemy zupę z proszku, za którą płacimy 7,8,9 zł – dodaje kucharz Grzegorz Łapanowski. – Nazywanie takiego produktu żurkiem “staropolskim”, czy “domowym”, to zwykłe oszustwo – przekonuje.
O różnicy między jedzeniem przygotowywanym na miejscu, a odgrzewanymi naprędce gotowymi produktami moi rozmówcy mogliby mówić wiele.
– Najgorsze jest korzystanie z mikrofalówki. Potrawy są bardzo gorące, nie mają aromatu, nie wyglądają świeżo. Widać to zwłaszcza w przypadku bardziej wysublimowanych, wysokojakościowych dań – zauważa Melania Kozyra.
Problem polega jednak na tym, że ze względu na cenę i gusta kulinarne część naszego społeczeństwa przymyka oko na szybkie, tanie i odgrzewane potrawy, serwowane w restauracji. – Trudno tego uniknąć. Dania przygotowywane na miejscu i ze świeżych składników z definicji są droższe i bardziej pracochłonne. A Polacy wciąż lubią tanie, fastfoodowe jedzenie, jest to szczególnie widoczne w mniejszych miastach, gdzie pizza to często odświętny posiłek – zauważa Małkiewicz.
Z kolei Robert Makłowicz zauważa, że nie da się zupełnie wyeliminować z menu odgrzewanych potraw. – Bigosu, albo gołąbków nie można przecież przygotować od ręki. Trzeba je zrobić wcześniej – zauważa. Niestety, wielu restauratorów idzie na łatwiznę i woli po prostu kupić gotowy produkt.
Docenić uczciwych restauratorów
Grzegorz Łapanowski o francuskim pomyśle wypowiada się z entuzjazmem.
– Dzięki takiemu przepisowi klient wiedziałby, za co płaci. Dziś nie ma żadnego sposobu, by ukarać tych restauratorów, którzy jako domową kiełbasę podają kupione w sklepie pseudo-parówki, albo serwują zupę z proszku – zauważa. Jego zdaniem na wyraźnym oznaczaniu dań domowej roboty zyskaliby jednak nie tylko klienci, ale i uczciwe restauracje. – Ich ciężka praca zostałaby doceniona – mówi.
Również Agnieszka Małkiewicz uważa, że w Polsce przydałby się podobny przepis. – Ten pomysł ma duży walor edukacyjny. Być może przyspieszyłby zmianę kulinarnych gustów Polaków, wywołał dyskusję, zwiększył poziom świadomości kulinarnej, choć dzięki modzie na smakowanie ta jest coraz większa – zauważa.
Przeciwnego zdania jest Robert Makłowicz. Według niego większe praktyczne znaczenie miałaby np. regulacja zmuszająca restauratorów do informowania o obecnych w daniach konserwantach lub alergenach.
Choć Agnieszka Małkiewicz pochwala samą inicjatywę, zwraca uwagę na pewien praktyczny problem: – Nie wiem, do jakiego stopnia można liczyć na uczciwość polskich restauratorów, bo z tym bywa różnie. Z drugiej zaś strony, z mojej praktyki wynika, że często restaurator nie docenia wagi informacji marketingowej, że sam piecze ciasteczka, robi zakwas do żurku, czy przetwory robi samodzielnie. Owszem czuć to w smaku i jakości dań, ale taki przepis dałby im szansę zabłysnąć jeszcze bardziej własną uczciwą produkcją? – mówi.
Być może jednak zamiast wprowadzać nowy przepis, warto zaufać niewidzialnej ręce rynku? Ostatecznie, jeśli raz trafimy gdzieś na odgrzewanego “gotowca”, nie musimy tam więcej przychodzić, tylko wybierzemy się do konkurencji oferującej wyższe standardy, wspierając tym samym rzetelnych i uczciwych restauratorów.
Choć powyższy argument nie przekona zapewne wszystkich zwolenników oznaczania jedzenia “domowej roboty”, mamy ten komfort, że na razie nikt w Polsce nie wysuwa podobnego pomysłu. Możemy więc spokojnie śledzić, czy przepis sprawdzi się we Francji i dyskutować wszystkie "za" i "przeciw".
W czwartek parlament przegłosował ustawę nakładającą na restauratorów obowiązek, by posiłki przygotowywane na miejscu wyróżnione były znakiem “domowej roboty”, co pozwoli odróżnić je od kupowanych, gotowych dań, które są po prostu odgrzewane. Każda restauracja nieuczciwie korzystająca z oznaczenia będzie karana grzywną. CZYTAJ WIĘCEJ
Robert Makłowicz
Informacja o tym, czy danie jest odgrzewane, czy przygotowane na miejscu, ma tylko estetyczne znaczenie. Na ogół restauracje, które oferują własne wyroby, i tak się tym chwalą. Co więcej, każdy klient może przecież zapytać kelnera, gdzie powstała dana potrawa. Regulacja tej kwestii na poziomie ustawy jest bezsensowną nadgorliwością.