Prezydent Egiptu Mohammed Mursi przez ostatni rok zrobił wszystko, by zniechęcić do siebie obywateli i wyprowadzić ich na ulice. Tyle że oni, nazywając go nowym Mubarakiem i wzywając do rozprawienia się z pierwszą demokratycznie wybraną władzą, ryzykują groźny precedens. Obalenie Mursiego oznaczało będzie bowiem, że ulica może posłać do diabła każdego następnego prezydenta. A to równa się końcowi młodej egipskiej demokracji.
Jeden dzień – tyle czasu dali prezydentowi Mursiemu protestujący Egipcjanie skupieni w ruchu zwanym Tamarod (po arabsku "rebelia"). Jeśli nie odda władzy, zaczną się akty obywatelskiego nieposłuszeństwa, wezwania do jeszcze większych niż dotychczas protestów, a w końcu także marsze na pałac prezydencki. Tak przynajmniej wynika z oświadczenia-ultimatum opublikowanego na facebookowej stronie ruchu.
Ktoś, kto obserwuje protesty w Egipcie, może być zaskoczony, że po dwóch latach od tzw. arabskiej wiosny i po roku od pierwszych demokratycznych wyborów prezydenckich na ulicach egipskich miast słychać te same hasła, które wznoszono przeciwko Hosniemu Mubarakowi, despocie rządzącemu Egiptem od 1981 roku. "Lud chce upadku reżimu", "Śmierć dyktaturze", "Odejdź" – to te bardziej delikatne hasła z plakatów i transparentów.
Jeszcze bardziej wymowny jest fakt, że na ulicach Kairu, w tym na placu Tahrir, który stał się symbolem rewolucji, pojawiło się jeszcze więcej osób niż dwa lata temu. Pod petycją wzywającą Mursiego do dymisji złożono ponad 22 miliony podpisów (na 80 milionów mieszkańców państwa)!
Czym zawinił im prezydent? Z pewnością przez ostatnie 12 miesięcy zasłużył sobie na oskarżenie, że chce wprowadzić w Egipcie jednowładztwo Bractwa Muzułmańskiego, czyli organizacji, z której się wywodzi. Największym "wyczynem" był dekret z listopada ubiegłego roku, który rozszerzał jego kompetencje i zakazywał kwestionowania przez sądy prezydenckich decyzji. Dopiero po protestach został on unieważniony.
Kolejną zapalną kwestią jest uchwalona w grudniu ubiegłego roku konstytucja – dzieło zdominowanej przez działaczy Bractwa Muzułmańskiego izby. Opozycja słusznie podnosi larum, że dokument ten jest prostą drogą do islamizacji kraju – dyskryminuje kobiety, wprowadza szariat jako główne źródło ustawodawstwa, ogranicza wolność słowa.
Ostatni cios przyszedł w czerwcu tego roku. Mursi postawił islamistów na czele 13 z 27 gubernatorstw Egiptu. Gubernatorem Luxoru został zaś członek sprzymierzonego niegdyś z Al Kaidą ruchu, którego napastnicy zabili w 1997 roku 58 cudzoziemców.
Obecnego kryzysu (a może już rewolucji?) nie można jednak sprowadzać wyłącznie do spraw politycznych. Gwoździem do trumny Mursiego jest fakt, że Egipcjanie za jego rządów nie poczuli specjalnie poprawy życiowych warunków. Na stacjach benzynowych brakuje paliwa, w piekarniach chleba, a bezrobocie i bieda doskwierają tak jak za Mubaraka. Poza tym rośnie liczba przestępstw, bo Mursi i spółka nie byli w stanie zreformować policji, która w trwających protestach często staje po stronie opozycji. Zdarza się nawet, że funkcjonariusze porzucają obowiązki i dołączają do protestujących.
Stan egipskiej gospodarki jest nawet gorszy niż kilka lat temu. Deficyt budżetowy rośnie, dolarowe rezerwy maleją, a Mursi właśnie zapożyczył się na kilkanaście miliardów dolarów w krajach takich jak Katar, Arabia Saudyjska, Turcja i Libia.
Wszystko to składa się na obraz skonfliktowanego ze społeczeństwem prezydenta, który lada dzień upadnie pod naciskiem milionów Egipcjan.
Kluczowe pytanie brzmi: co potem? Rządy podzielonej opozycji, która dziś jest zjednoczona wspólnym pragnieniem obalenia "dyktatora", ale jutro rozsypie się na kawałki?
Miniony rok doskonale pokazał, że kluczem do sprawnie funkcjonującej demokracji nie są rządy jednej opcji – i tyczy się to zarówno islamistów jak i ich przeciwników. Trwające protesty mogłyby stać się szansą, by wymusić na prezydencie i Bractwie podział władzy. Problem w tym, że opozycja, w tym największa organizacja, czyli Front Ocalenia Narodowego, takiego podziału nie chce. Domaga się tylko ustąpienia prezydenta.
Przez ostatni rok po jej stronie też zebrało się sporo grzeszków. Konsekwentnie odmawiała rozmów z Mursim stawiając warunki nie do zrealizowania, wycofała swoich przedstawicieli z wyższej izby parlamentu i zrezygnowała z udziału w pisaniu konstytucji. Dziś mówi: "my albo wy" zapominając o tym, że to "wy" to miliony konserwatystów i sympatyków Bractwa Muzułmańskiego, które Mursiego bronić będą to końca.
Największym grzechem opozycji jest jednak założenie, że dokończyć egipską rewolucją można tylko w jeden sposób – usuwając Mursiego z fotela prezydenta i pozbawiając Bractwo Muzułmańskie wpływu na rządy.
Tyle że taki ruch otworzy puszkę Pandory, która zamiast demokracji zagwarantuje Egiptowi anarchię. Bo niby dlaczego islamiści mieliby uznać następnego prezydenta, skoro w oczach przeciwników Mursi stracił legitymację po roku od w pełni demokratycznych wyborów? A jeśli następny szef państwa też gospodarki nie uzdrowi i pracy nie zagwarantuje, to co stoi na przeszkodzie, by Egipcjanie, którzy dziś koczują na ulicach, znów się na nich pojawili i wymusili kolejne przetasowanie?