Wojskowy przewrót w Egipcie wywołał sporo komentarzy polskich internautów, a wśród nich zdarzają się takie, których autorzy zazdroszczą egipskiego rozwiązania. "Czas na Tuska, bo demokracja to przecież nie tylko wybory" – piszą. No właśnie: obalenie władzy po roku czy dwóch od wyborów to jeszcze demokracja czy już rządy motłochu? – W systemie demokratycznym z błędną decyzją w wyborach trzeba się pogodzić – mówi naTemat prof. Henryk Domański z Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk.
Egipcjanie rękami wojskowych właśnie pozbyli się swojego prezydenta. Spełniło się tym samym to, o co apelowali przez kilka ostatnich tygodni tłumnie protestując na ulicach Kairu, Aleksandrii i wielu innych miast. Niesmak jednak pozostał, bo Mohammed Mursi był pierwszym demokratycznie wybranym prezydentem kraju, a jego los został przesądzony nie przy wyborczej urnie, ale na ulicy.
Przy wszystkich różnicach, jakie dzielą Egipt i inne demokratyczne kraje, sytuacja skłania do zastanowienia, gdzie właściwie jest granica, za którą tak naprawdę kończy się demokracja a zaczyna dyktat motłochu. Tym bardziej, że w Polsce nie brakuje tych, którzy chętnie krzyczą "obalić Tuska". I wcale nie mają na myśli wyborów…
Obalenie rządów po dwóch, trzech latach od wyborów to jeszcze demokracja?
Prof. Henryk Domański: Hmm, szukam w pamięci podobnych sytuacji i sobie nie przypominam. Nie, to na pewno nie jest demokratyczna metoda.
Dlaczego?
Bo Egipcjanie, tak jak obywatele innych państw, w tym Polski, dokonali wyboru. W systemie demokratycznym wybierając władze podejmujemy pewne zobowiązanie: podjęliśmy decyzję, która jest w mocy do czasu następnej selekcji. Jeśli okazuje się błędna, niestety, musimy się z tym pogodzić. Demokracja zbudowana jest jak świadomość przegranej. Czyli albo wygrywamy albo ponosimy porażkę. Przy tej drugiej opcji jesteśmy zobowiązani do wykazania się odpowiedzialnością i poniesienia odpowiedzialności.
To znaczy, że w tym konkretnym egipskim przypadku demokracja została obalona razem z prezydentem?
To na pewno jest poważny sygnał braku oddolnej demokracji. Drugi, jeszcze bardziej znaczący, jest taki, że główną rolę odegrało wojsko. To nie jest jednak tak, że ludzie wyszli na ulice i siłą wysadzili prezydenta z fotela. Zrobiła to armia. Oczywiście pewnie by się to nie zdarzyło, gdyby nie fakt, że ponad 20 milionów osób podpisało się pod wnioskiem o usunięcie głowy państwa.
Właśnie. Oni przecież mieli swoje powody. Na przykład taki, że prezydent chciał władzy tylko dla siebie i swojego ugrupowania, Bractwa Muzułmańskiego.
Ale to niczego nie zmienia. Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla interwencji tłumu. Demokracja polega na tym, że zmiana odbywa się nie przy pomocy siły, ale dyskusji i dialogu. Siła ulicy w takim sensie nie jest demokratyczna. Oczywiście nikt nie ma prawa odmawiać komukolwiek prawa do protestowania. Im bardziej liczne protesty, tym silniejszy argument dla władz, że coś jest nie tak, że coś trzeba zmienić. Ale same w sobie nie mogą one obalać władzy. To już rządy motłochu.
Nie jestem do końca przekonany, że ludzie nie mają prawa wypowiedzieć rządowi posłuszeństwa. A Bułgaria? Tam rząd obaliła fala protestów, m.in. przeciwko wysokim cenom energii.
Przypadek bułgarskiego rządu jest bardzo blisko Egiptu. Ustępowanie ze względu na reakcję na niepopularne dla społeczeństwa decyzje dotyczące spraw ekonomicznych niewiele ma wspólnego z demokracją. Jeszcze raz podkreślam, że jedynym powodem przerwania kadencji może być kompromis między głównymi siłami. Co ciekawe, akurat w tej sprawie my możemy być dobrym przykładem. W 2007 roku rząd Kaczyńskiego ustąpił przecież po dwóch latach rządów i w konsekwencji oddał władzę. To jest właśnie usprawiedliwiony "zamach" na demokratyczną kadencję.
W komentarzach pod informacjami o Egipcie czytam: "Kolej na Tuska", "Dziś Kair, jutro Warszawa". Jest w Polsce ktoś, kto chciałby takiego wariantu? Oczywiście nie mam na myśli interwencji armii, ale siłę ulicy.
W każdym systemie są takie siły, więc pewnie część Polaków dziś pomyśli sobie, że chciałaby, by w Polsce zdarzył się podobny zamach stanu.
Kto? Szef "Solidarności" Piotr Duda stwierdził na przykład, że w Polsce może mieć miejsce podobny scenariusz jak w Bułgarii i liczy na podobne masowe demonstracje.
Związki zawodowe są na szczęście na tyle niegroźne, że mieszczą się w ramach demokracji. To jest jednak tylko taka retoryka, bo one nie mogą zmobilizować większej części społeczeństwa do wyjścia na ulice. Nie ma mowy o tym, by "Solidarność" w jakikolwiek sposób miała możliwość obalenia rządu. Mówiąc o tych, którzy chcieliby obalenia polskich władz, mam na myśli skrajnie prawicowe środowiska. Ale możemy być spokojni, w Polsce nam to nie grozi.
Bo?
Bo odrobiliśmy lekcję "Solidarności", która polegała na pokojowych negocjacjach z władzą. Właśnie z tego powodu wariant egipski jest niemożliwy – polskie społeczeństwo nigdy by się na to nie zgodziło.