Małe, biedne, gdzie troje dziennikarzy robi wszystko – od zdjęć po wymianę klamki w redakcji. Co? Media lokalne. Ale to dziennikarze w nich pracujący są władcami dusz i mają przemożny wpływ na to, kto zostanie wybrany burmistrzem czy radnym. A kogo popierają? Najczęściej kolegę naczelnego ze szkoły albo lokalnego przedsiębiorcę, który swoimi reklamami utrzymuje lokalną gazetę.
Rzadko zdarza się, by lokalne sprawy budziły takie emocje i zainteresowanie ogólnopolskich mediów, jak przyspieszone wybory w Elblągu. To błąd, bo właśnie na lokalnym poziomie zapada wiele decyzji, które wpływają na prozaiczne, ale ważne sprawy życia codziennego. To nasz radny może załatwić zbudowanie drogi do naszego osiedla pod miastem. To od burmistrza czy prezydenta zależy, czy nasze dzieci będą uczyły się w klasach, które liczą 15 osób, czy takich, gdzie uczniów jest 30. Jeśli ktoś przekonuje, że polska scena polityczna jest (była?) zabetonowana przez PO i PiS, to chyba zapomina o tym, jak wygląda lokalna polityka.
"Tak naprawdę żyjemy w symbiozie"
Wiele miast jest rządzonych przez tą samą osobę od kilkunastu lat (a zdarzają się przypadki, że jeszcze od poprzedniego ustroju), powstaje lokalny układ władzy, którego nie da się rozbić. Burmistrz (prezydent) ze swoim środowiskiem kontroluje największe firmy, trzyma wszystkich w kieszeni, a opozycja jest za słaba i rozbita. Ludziom brakuje świadomości, że może i powinno być lepiej. Bo lokalne media nie zwracają uwagi na nieprawidłowości władzy. – Nie zgadzam się z taką opinią. Burmistrz nie jest wszechmocny, musi się liczyć z opinią publiczną – protestuje wpływowy polityk obozu rządzącego jedną z pomorskich gmin. – Nie zwolni przecież z pracy w urzędzie czy w szkole żony lokalnego dziennikarza, bo to byłaby zbyto oczywista sytuacja. Przecież nawet najsilniejszy burmistrz w jakimś stopniu musi się liczyć z opinią publiczną – zauważa.
Oficjalnie między lokalnymi mediami a władzą panują napięte stosunki. Ci pierwsi są oskarżani o wybiórcze informowanie o sytuacji i przekręcanie faktów. Drugim zarzuca się niedostępność i i unikanie mediów. – Ale tak naprawdę żyjemy w symbiozie. Niech pan spojrzy na lokalny portal. Pod relacją z rady miejskiej jest jakieś 50 komentarzy – to naprawdę sporo. Właśnie z takich informacji te media żyją. My z kolei żyjemy z tego, że oni o tym informują. Widział pan kiedyś w "Rzepie" czy "Wyborczej" relację z całego posiedzenia Sejmu? A u nas taka relacja jest zawsze, nawet jeśli nic bardzo ważnego się nie działo. Czasem wypuszcza się też jakieś przecieki kontrolowane, a po tym sprawdza reakcję w komentarzach – wyjaśnia nasz rozmówca. Dzięki temu można się wycofać z ostro krytykowanej decyzji, winę zrzucając na zniekształcenie przez media komunikatu.
Jak tłumaczy dalej nasz rozmówca, dzięki tej współzależności nie ma zagrożenia, że któraś ze stron nagle zacznie atakować drugą. – To stabilny układ. Ostre ataki mediów zdarzają się tylko w oczywistych sytuacjach – jeśli radny zaparkuje na zakazie albo bez biletu. W pozostałych przypadkach dziennikarze informują, dając swoim czytelnikom pole do wyrażenia opinii. Poza tym różnica między nami, a politykami z telewizji jest taka, że my codziennie chodzimy po ulicach naszego miasta. Spotykamy wyborców, nie jesteśmy oddzieleni szybą limuzyny jak premier czy prezydent. Ale tak samo po ulicach chodzą dziennikarze. Oni też muszą się liczyć ze zdaniem ludzi – zauważa samorządowiec.
"Gazety są podporządkowane Prezydentowi"
Po artykule na temat rządów prezydenta Andrzeja Kosztowniaka (PiS) w Radomiu napisał do nas czytelnik: "Dziękuję, że wreszcie ktoś zwrócił uwagę na arogancję władz Radomia. Ja próbuję od dłuższego czasu zwrócić uwagę mediów na to co złego dzieje się w Radomiu, jednakże radomskie gazety są bardzo stronnicze i podporządkowane Prezydentowi i nic nie daje się zrobić". Zwrócił też w swoim liście uwagę na nieprawidłowości przy budowie Obwodnicy Południowej w Radomiu oraz budzące wątpliwości zamówienia z wolnej ręki (bez przetargu). W takim trybie wyłoniono na przykład wykonawcę na "dodatkowe roboty drogowe", a ich wartość to bagatela 1,4 mln zł.
Na lokalnym poziomie między mediami a władzą powstaje symbioza, która przynosi korzyści obu stronom. Ale to gra o sumie zerowej, więc ktoś musi tracić – lokalna społeczność. Transakcja jest prosta: lokalny dziennikarz przymyka oko na potknięcia czy bezczynność władzy. Zajmuje się jedynie drobnymi sprawami, takimi jak dziura w drodze, która dzięki bohaterskiej interwencji burmistrza zostaje naprawiona. W zamian dostaje kroplówkę w postaci ogłoszeń urzędu miasta i samorządowych spółek. Poza tym to on pierwszy wie o nowych decyzjach, które zapadły w zaciszu gabinetu. W dobie internetu taka informacja jest na wagę złota.
Ale tak naprawdę internet poprawia pluralizm mediów lokalnych. – Wiem z rozmów z lokalnymi dziennikarzami, że dużo łatwiej utrzymać medium internetowe – mówi Katarzyna Dzieniszewska-Naroska, ekspert od mediów lokalnych z Instytutu Spraw Publicznych. – Powstają nie tylko portale internetowe, ale także radia i telewizje. Chociaż trzeba pamiętać, że dla ludzi po 40. czy 50. roku życia nie ma innej alternatywy jak media drukowane. Co więcej, internet ma już stosunkowo długą tradycję, więc widać pewne trendy: popularność tracą fora dyskusyjne zakładane przez gminy, coraz więcej jest tych niezależnych. To znak, że ludzie potrzebują niezależnych mediów – ocenia badaczka.
"Na poziomie gminy nie możemy w ogóle mówić o niezależności mediów"
Jeśli nawet jednak powstaje medium, którego nie wydaje gmina czy burmistrz, o niezależność trudno. – Myślę, że na poziomie gminy nie możemy w ogóle mówić o niezależności mediów. Tak jak na poziomie ogólnopolskim, tak i w gminach, media są sprofilowane. Dlatego, im jest ich więcej, tym łatwiej wyrobić sobie niezależne zdanie. Jest pluralizm. Nie ma na ten temat twardych badań, ale jest wiele ciekawych przykładów. Często te lokalne media zakładają nieprofesjonaliści – właściciele zakładów poligraficznych czy drobni przedsiębiorcy. I to nie przeszkadza im startować na radnego. A że na takim poziomie radnymi zostają po prostu najbardziej aktywni obywatele, to tacy ludzie radnymi zostają. I jeśli są w klubie wójta, to przecież nie będą o nim pisać źle – relacjonuje Katarzyna Dzieniszewska-Naroska.
Patologie w lokalnych mediach opisał w swoim kryminale "Umarli tańczą" Piotr Głuchowski, który wiele lat pracował w lokalnych redakcjach, a w 2009 roku otrzymał nagrodę Grand Press za reportaż o ambasadorze Korei Północnej w Polsce, który jest synem Kim Dzong Ila. Chociaż książka Głuchowskiego to fikcja literacka, jest w niej wiele z reportażu, bo autor nie ukrywa swoich inspiracji realnymi wydarzeniami z czasów pracy w lokalnych mediach. W wywiadzie dla naTemat reporter opisuje, jak dzisiaj wygląda smutna rzeczywistość w lokalnej prasie.
Ale nie wszędzie tak jest. Są też miejsca, gdzie media wcale nie muszą walczyć o przetrwanie. Gdzie to naczelni są władcami dusz i nie muszą się przymilać prezydentowi czy burmistrzowi. Może nie stać ich na budowanie siedzib ze szkła i stali, ale mają stabilne źródło dochodów, które pozwala pracownikom niewielkiej redakcji utrzymać się na przyzwoitym poziomie. A tym, który wkupuje się w łaski jest lokalny polityk, bo to od naczelnego zależy, czy będzie się o nim pisało dobrze czy źle. Jeśli źle, to czterech lat ciągłego bombardowania informacjami nie naprawi kilka spotkań z wyborcami i obklejenie słupów elektrycznych setką plakatów.
Niestety całkowita niezależność mediów to rzadkość, choć są tacy, którym udaje się ja obronić. – Zdarzają się próby nacisku władz, ale to raczej przeszłość. Lokalni politycy wiedzą, że to nie ma żadnego sensu, bo naszą nacelną zasadą jest obiektywizm – mówi Michał Rytlewski, kierujący około 30-osobową redakcją "Czasu Chojnic", tygodnika w powiecie chojnickim na Pomorzu. – Na mnie i naszych dziennikarzach żadne groźby polityków, szczucie sądem, nie robią wrażenia. Nikt też nie przyjaźni się z politykami – ani władzy, ani opozycji. Poza tym nasz wydawca dba o sztywny rozdział między redakcją a działem sprzedaży. I dotyczy to nie tylko polityków, ale i firm. Czasem, kiedy napiszemy o wypadku na budowie, za kilka dni przychodzi handlowiec i mówi, że firma wycofała przez to reklamę. "No trudno, to twój problem". Całe szczęście nie dotknął nas mocno kryzys – sprzedaż rośnie, reklam przybywa, więc nie musimy nikomu się przymilać, żeby się utrzymać – deklaruje nasz rozmówca.
Prowadzenie lokalnego medium to ogromna siła, za którą idzie równie duża odpowiedzialność. Dlatego nie tylko lokalne media powinny kontrolować polityków, ale my – mieszkańcy miast i gmin – powinniśmy kontrolować dziennikarzy. Lord John Acton pisał, że każda władza deprawuje. A na poziomie lokalnym tą władzą są także dziennikarze.
reporter i redaktor "Gazety Wyborczej", autor "Umarli tańczą"
To jest świat, który w tej chwili przeżywa w tej chwili największy i może ostatni – ten, który go zabije, kryzys. Papier w całym kraju się zwija. Spadają nakłady największych dzienników, a padają te mniejsze. Tygodniki lokalne jeszcze stosunkowo radzą sobie najlepiej, ale one też tego doświadczają. Nie ma już ogłoszeń drobnych, które kiedyś były motorem tej pracy. Już nikt nie daję ogłoszeń w stylu „sprzedam rower”, to wszystko jest w internecie. Spadły pensje, spadło zatrudnienie. Jest poczucie niepewności, przekonanie, że ta przyszłość nie należy do prasy papierowej. CZYTAJ WIĘCEJ