Brutalne zbrodnie popełnione w latach 80', zatuszowane przez PRL-owskich oficerów, którzy do dziś dbają o to, żeby mroczne sekrety nie ujrzały światła dziennego, dziennikarskie śledztwo, wartka akcja i romans – tak pokrótce można opisać „Umarli tańczą”, pierwszą powieść Piotra Głuchowskiego, dziennikarza „Gazety Wyborczej” i laureata nagrody Grand Press (otrzymał go wspólnie z Marcinem Kowalskim).
Największą zaletą tej książki jest jej autentyzm. To nie jest serial, w którym piękne blondynki, odziane w półprzezroczyste markowe koszule nocne, z kieliszkiem w ręku, przechadzają się po nowocześnie urządzonych mieszkaniach w chronionych apartamentowcach, czekając na przystojnych brunetów w skrojonych na miarę garniturach, świetnie zarabiających jako menadżerowie w korporacjach i jednocześnie znajdujących czas na teatr, tenisa i długie rozmowy o życiu.
Główny bohater powieści Głuchowskiego – Robert Pruski jest redaktorem naczelnym „Głosu Torunia”, lokalnego tygodnika. Redaktor naczelny brzmi dumnie, ale prawda jest taka, że redakcja jest dwuosobowa i ledwie przędzie, a Pruski nie tylko pisze i redaguje, ale jak coś się popsuje, to też sam naprawia. Poza tym, bohater trochę czytelnika wkurza, a jednocześnie trudno nie czuć do niego sympatii. Ciągle nie ma pieniędzy, chodzi kilka dni w tej samej koszulce, a raz śpi pijany w redakcji. Bynajmniej nie upity sauvignon blanc, ale piwem i wódką. Jest sfrustrowany, cyniczny i zgorzkniały, bo już kilka rzeczy w życiu przegrał. Jednak jest prawdziwy. Prawdziwy w swojej frustracji, w swoich klęskach i w tym, jak cieszy się z sukcesów. W swoim zaangażowaniu w pracę, w drobnych złośliwościach, które prawi byłej żonie, w tęsknocie za synami, którzy z nią mieszkają, w zakochaniu, a przede wszystkim w języku jakim mówi. On i inni bohaterowie powieści.
O książce, świecie lokalnych dziennikarzy, kryzysie prasy i tworzeniu autentycznych postaci rozmawialiśmy z Piotrem Głuchowskim na warszawskich targach książki.
Bohater pana powieści pisze książkę dla 6 tysięcy złotych, które mają podreperować jego budżet. To pierwsza rzecz, której dowiadujemy się o nim. Jaka była pana motywacja?
Piotr Głuchowski: Miałem za sobą już sporo prób literackich. Jeszcze jako chłopiec opublikowałem dwa wiersze w „Świecie młodych”, ale większość tych prób lądowała jak nie w koszu, to w szufladzie. Natomiast nigdy bym się nie zdecydował gdyby nie kolega z redakcji, właściwie mój ówczesny szef. Powiedział mi: „Słuchaj Głuchy, to jest niemożliwe, żebyś zajmował się tylko redagowaniem tekstów i chodzeniem do łamacza. Zrób coś bardziej twórczego, mamy wydawnictwo, napisz beletrystykę.” Tytuł „Umarli tańczą” chodził mi po głowie od dawna, podobał mi się, tylko jeszcze nie wiedziałem, czego to będzie tytuł. Potem miałem pomysł na opowiadanie, które działo by się w latach 40' na Pomorzu Zachodnim albo na Śląsku; Niemcy już uciekli, władzy peerelowskiej jeszcze nie ma, są szabrownicy, pierwsi osiedleńcy i z jednostki sowieckiej nocami wychodzi i grasuje zbrodniarz, którego mieszkańcy usiłują schwytać własnymi siłami. Ten pomysł, tak jak i pomysł na tytuł się odłożył. A potem to wszystko się zbiegło: chęć, wola, okazja do pisania i polecenie służbowe i o tej porze ubiegłego roku zacząłem pisać.
Dziennikarze skandynawscy tacy jak Stieg Larsson czy Jo Nesbo też przeszli z dziennikarstwa do pisania kryminałów. Chciałby pan, podążyć ich śladem i dalej pisać kryminały?
Z Larssonem faktycznie łączy mnie pewna wspólnota losów, gdyż on rzeczywiście większość życia pracował w Expo, piśmie, które się bardzo słabo sprzedawało i słabo w nim wiązali koniec z końcem. Redakcja była malutka i on robił w niej wszystko. Pisał teksty, edytował, dobierał zdjęcia, wysyłał do drukarni. Ja większość zawodowego życia w Agorze przepracowałem w lokalnych gazetach, najpierw w Toruniu, potem w Bydgoszczy, potem w Gdańsku. I moje wspomnienia są dokładnie takie: trzy, czteroosobowa redakcja, każdy robi wszystko, tu trzeba naprawić drzwi, tam wymienić klamkę, odebrać ogłoszenia, wieczorem zesłać do drukarni, siedzi się po nocach, nikt nie pyta o pieniądze, wszyscy są bardziej entuzjastyczni niż umiejący cokolwiek. A książka dzieje się w Toruniu, bo z Toruniem mam właśnie najmocniejsze wspomnienia, bo to był początek pracy, młodość, szalone lata 90'. I w takich realiach małej redakcji, chociaż już współcześnie, obsadziłem swojego bohatera, który jest redaktorem naczelnym i prawie jedynym pracownikiem „Głosu Torunia”. Dodam, że kiedyś „Czas Torunia” wydawała moja żona, więc opisuję świat, który znam.
Wracając do pytania, bardzo bym chciał napisać kolejne kryminały, to plan łamany na marzenie. Zobaczymy, czy czytelnicy tego chcą, jestem pełen nadziei na to, ale czekam właśnie na pierwsze wyniki dotyczące sprzedaży książki.
Pana bohaterowie to są ludzie, którzy właściwie bez przerwy nie mają pieniędzy, ciągle je liczą, pożyczają, czekają na wypłatę, zastanawiają się, czy będą mieli na taksówkę, czy starczy im na piwo. Czy tak wygląda życie w Polsce poza Warszawą?
"Umarli tańczą":
Gdy dwanaście lat temu zakładali z przyjaciółmi "Głos Torunia", było ich sześcioro i zajmowali cztery duże pokoje. Potem przyszedł kryzys, reklamodawcy poobcinali budżety.
Tak. To się dzieje w świecie lokalnych dziennikarzy mediów papierowych, a to jest świat, który w tej chwili przeżywa w tej chwili największy i może ostatni – ten, który go zabije, kryzys. Papier w całym kraju się zwija. Spadają nakłady największych dzienników, a padają te mniejsze. Tygodniki lokalne jeszcze stosunkowo radzą sobie najlepiej, ale one też tego doświadczają. Nie ma już ogłoszeń drobnych, które kiedyś były motorem tej pracy. Już nikt nie daję ogłoszeń w stylu „sprzedam rower”, to wszystko jest w internecie. Spadły pensje, spadło zatrudnienie. Jest poczucie niepewności, przekonanie, że ta przyszłość nie należy do prasy papierowej. W mediach papierowych zarówno tych większych jak i małych podwyżek nie ma od lat, były przypadki ostatnich pensji wypłaconych w butach, więc pieniędzy brakuje. Mój bohater, który ma czterdzieści parę lat, zaczynał w entuzjastycznym okresie lat 90', kiedy prosto po studiach zaczął się bawić w dziennikarstwo, przeszedł czas prosperity w prasie, a teraz wraz z podobnymi sobie znajduje się w sytuacji być może tuż przed zatonięciem. Jeśli nawet prasa przeniesie się do internetu, to nie wszyscy się do tego internetu załapią. Dlatego jak nasz bohater idzie z podobnym sobie kolegą dziennikarzem na piwo, to przekomarzają się, kto płaci. Obaj kasą nie śmierdzą.
Pruski wydaje się ciekawy właśnie dlatego, że jest strasznie rozgoryczony, cyniczny, samotny i właściwie smutny. Pomysł na takiego bohatera wziął się z obserwacji kolegów czy wytwór wyobraźni?
"Umarli tańczą":
Jacek zaciąga żaluzję w wewnętrznym okienku wychodzącym na newsroom, wyciąga z szuflady butelkę żołądkowej gorzkiej.
Ten mój Robert Pruski uosabia tych ludzi, o których mówiliśmy przed chwilą. Ludzi po czterdziestce, którzy jak w 89 roku powstała wolna prasa, mieli po dwadzieścia lat i przyszli na miejsce tzw. dziennikarzy komunistycznych. Lubi wypić, bo w latach 90' był taki zwyczaj, że po robocie w redakcji szło się na wódkę i to było tak samo normalne, jak to, że aktorzy po spektaklu szli na wódkę. I bardzo wielu się uzależniło. Dużo pali, co też jest typowe w tym zawodzie. Nie ma pieniędzy, co też typowe i wynika z zamiłowania do spędzania wieczorów w knajpach i z tego, że zarobki nie rosną, a często spadają. Robert jest typowym przedstawicielem swojego gatunku. Dokładnie tak wygląda życie poza Warszawą, że ludzie nie mają pieniędzy na taksówkę. Życie dziennikarzy tygodników lokalnych, gdzie w redakcji pracują dwie, trzy osoby, a sprzedaż waha się między 3-4 tysiącami egzemplarzy. Pieniędzy jest na styk i ludzie często żyją za pożyczone.
On jednak żyje pracą. To właściwie jedyna rzecz, która nie wymyka mu się spod kontroli, w której się dobrze czuje. Jak wychodzi z niej, to czuje się nieco zagubiony. W pracy odżywa, jest dla niego napędem, wszystko dla niej zrobi, załatwi. Czy myśli pan, że dziennikarze lepiej radzą sobie z pracą niż z życiem prywatnym?
Tak, ale nie to dotyczy nie tylko dziennikarzy. Każdy kto ogląda filmy kryminalne, mógłby przedstawić postaci takich policjantów, którzy mają zawalone życie prywatne, osobiste i każde inne, poza zawodowego. Wśród dziennikarzy też jest tak często, gdyż te zawody łączy podobny rytm pracy. Dużo emocji, które nagle kończą się wraz z deadline'm, publikacją, potem pustka, a potem znów następna sprawa, za którą się biega. I potem znów publikacja i sukces, i znów pustka i szukanie tematu. Ta huśtawka nastrojów powoduje, że te dwie grupy społeczne dość podobnie się zachowują. A ja akurat je obie dość dobrze znam, bo przez lata zajmowałem się w gazecie lokalnymi kryminałami. Policjanci i lokalni dziennikarze to ludzie, którzy w mniejszych miejscowościach chodzą nawet razem pić.
Pan też przeżywał duże emocje Grand Press i książka wokół której była duża afera. Czy dzięki temu ma Pan więcej doświadczeń, które można wykorzystać, tworząc fikcyjnych bohaterów?
Najpierw wydałem książkę, która przez krytyków została odsądzona od czci i wiary, a skończyła jako książka przemielona, nazywała się „Odwet”, a kilka miesięcy później, dostałem, z tym samym kolegą, z którym napisałem ową książkę, Grand Pressa za materiał poświęcony Korei Północnej, więc to rzeczywiście była huśtawka. Z tymże, największe problemy Robert Pruski ma sam ze sobą, jest alkoholikiem, który od wielu lat nie pije. W trakcie przygód opisanych w książce, trochę pod wpływem zbiegu okoliczności, a trochę przez demony, które się budzą, zaczyna znowu pić. Wracając do moich doświadczeń. Gdy zostałem rozniesiony przez krytyków jako nieudaczny autor książki historycznej i zdałem sobie sprawę, że ta droga jest dla mnie zamknięta, to byłem smutny, a jak dostałem Grand Press, to byłem wesoły. Ale oprócz tego, mam jeszcze swoje życie prywatne, które mnie szalenie absorbuje. Mam trójkę dzieci, zmieniłem trzeci czy czwarty raz miasto, w którym mieszkam. Mam w życiu co robić poza rozpamiętywaniem sukcesów i klęsk literackich. Aczkolwiek po przygodzie z książką, za które zebraliśmy niezłe baty, w tym samym wydawnictwie, wydaję swoją własną książkę z głowy.
Bardzo mi się podobał jeden opis smutku, który pojawił się w „Umarli tańczą”: główny bohater czuje czarną amebę pomiędzy żołądkiem a kręgosłupem. Skąd się wzięło to określenie?
Mam 45 lat i już różne stany znam i przeżyłem. Depresja ma niejedno imię, chandra ma niejedno imię. Każdy mężczyzna po czterdziestce pewnie tego doświadczył, czy to na kacu czy to na skutek jakiś wydarzeń. Na szczęście nie spotkało mnie nic traumatycznego typu wojna czy śmierć dziecka, ale miałem w życiu różne mniejsze porażki i tragedie, zjazdy. I wiem jak to jest, że człowiek jest smutny do tego stopnia, że czuje totalny bezsens jakiekolwiek działania i najchętniej leżałby w łóżku, zwinięty w kłębek jakby go nie było.
Podobno jest pan dumny z dialogów w książce, bo mają w sobie autentyzm.
Mam chyba po prostu ucho do dialogów. Jeśli byłem za coś chwalony jako dziennikarz, to za dialogi i opisy rzeczywistości. Nie mam słuchu muzycznego, natomiast po wysłuchaniu kilkunastu zdań mogę zacząć podrabiać cudzą intonację. Wyłapuję słowa, których ludzie nadużywają. To coś w stylu „daj mi posłuchać, a powiem ci, kim jesteś”. Inne wtrącenia robi profesor, robotnik, młody biznesmen, stary biznesmen, bezrobotny, student, prostytutka. Starałem się, żeby w książce było dużo dialogów. Żeby one charakteryzowały bohaterów i popychały akcję do przodu. Najbardziej irytują mnie dialogi, w których bohaterowie zaczynają wyjaśniać kim są i wydaje mi się, że u mnie tego nie ma. To są rozmowy o niczym, z których dowiadujemy się, o co chodzi. Dlatego też akcję umieściłem w środowisku, które znam: prowincjonalne środowisko dziennikarskie, mały tygodnik, ludzie po czterdziestce, że wiem, jak ci ludzie mówią, zachowują, co ich śmieszy. I dzięki temu czytelnik czuje autentyzm. Po mojej książce widać, że ja jestem dziennikarzem z Polski.
Cała książka jest gorzka, czasami brutalna – zarówno wątek kryminalny jak i postać głównego bohatera, tylko wątek miłosny jest bardzo idealistyczny, a wręcz wydaje się trochę naiwny. Czy ma podtrzymać czytelnika na duchu w tym smutku?
"Umarli tańczą":
Otwiera drzwi, widzi dwudziestoparoletnią, drobną szatynkę. Bardzo szczupłą, bardzo dziewczęcą, bardzo ładną.
To wychodzą moje poglądy na świat. Mnie strasznie świat denerwuje, widzę wokół bardzo dużo brzydoty, a wyjątkiem są kobiety. To potwornie banalne, ale w ogóle w Polsce najpiękniejsze są kobiety. Wyłączając przyrodę, która zawsze jest piękna, to mamy w kraju kiepską architekturę, niefajne życie polityczne, paskudne drogi, infrastrukturę i dużo można by wymieniać. Ale są piękne kobiety. I mój bohater ma trochę mój pogląd na świat. I tak sobie myśli: tu brzydko, tam brzydko, tu dziura, tam śmierdzi, tu ktoś go okradł, tu jakiś menel próbuje od niego wyciągnąć 2 złote. Wszystko go bardziej lub mniej irytuje, w dodatku musi się powstrzymywać od picia i ciągle chce mu się palić, i tylko kobiety są piękne. I na nich zawiesza wzrok i opisuje, że ta śliczna i ma uśmiech jak anioł, a tamta taki nosek, a tamta szczupła i zgrabna. Taki sposób widzenia świata prezentuje Robert Pruski, trochę po mnie.